Muszę przyznać, że po kilku pierwszych przesłuchaniach odniosłem wrażenie, że dawno nie było tak nierównej płyty dla progresywnie nastawionego słuchacza. Nie wiem czy tę zauważoną przeze mnie nierówność należy zrzucić na kark faktu, że to już szesnasta płyta zespołu, czy też, że w swym „piosenkarskim” zapale muzycy zaserwowali nam utwory o, powiedzmy, dużej rozpiętości stylistycznej.
Powyższe wrażenie nie oznacza także, że płyta „Possibilities” to zbiór piosenek, jak się to potocznie mówi, od ‘Sasa do lasa’. Nie jest to żaden koncept album, nie jest to typowa płyta z kręgu rocka progresywnego, choć unosi się nad nią jakże miły i znajomy duch klawiszowych pejzaży oraz chórków.
Ale najpierw, dla porządku, kilka spraw technicznych. Nie minęło dużo czasu od ostatniej płyty zespołu Poor Genetic Material – zaledwie rok. Poprzednie ich wydawnictwo, a właściwie dwa wydawnictwa ukazały się w roku 2023. „Anywhere” i „Elsewhere” nagrane w okrojonym, trzyosobowym składzie to płyty z utworami instrumentalnymi, singlami i utworami nagranymi na nowo. Przy czym ta pierwsza trwa zaledwie 30 minut, a drugą można uznać za tzw. album pełnowymiarowy. Skąd więc pomysł na następna płytę? Może z faktu, że znowu zespół nagrał ją w poszerzonym do pierwotnego stanu składzie? Na płycie zamiast trójki wykonawców, znowu pojawia się cała siódemka, a wśród nich Martin Griffiths – znany z zespołu Beggars Opera, a zarazem ojciec głównego wokalisty (Martin prowadzi główną linię melodyczną w utworze „Old Buffoon”).
Płyta trwa raptem 47 minut i zawiera pięć utworów o piosenkowych długościach (czyli tak mniej więcej 5 minut) oraz jeden dłuższy – 12-minutowy.
Tytułowy utwór, „Possibilities”, już od pierwszych sekund wprowadza nas w nastój symfoniczny, który towarzyszy nam przez całe sześć minut, łącząc zdecydowane brzmienia organów z elementami elektroniki. I co najciekawsze, te syntetyczne dźwięki nie przeszkadzają, choć dominują przez pierwsze trzy minuty. I stanowią dobry podkład pod polifoniczno-chórkowy wokal wprowadzający od niemal pierwszego wersu element lirycznego zastanowienia: wszystko jest możliwe i od nas zależy, którą drogą pójdziemy.
„(…) What we do is what we do
All the rest are open paths
Around the world from pole to pole
Inspiration for tired soul”.
Wraz z wyśpiewaniem tych słów znika bogatsza, klawiszowa, aranżacja na rzecz tej z dominacją perkusyjnego werbla, która pod koniec przechodzi w łagodny ton klawiszy i fletu. Jest to, w gruncie rzeczy, dobrze rozegrany muzyczny kawałek, ale w porównaniu do dwóch następnych jakoś taki „niedograny”, zbyt oszczędny.
Bo utwory drugi i trzeci – „Rain” i „A Spark Of Ideas” - stoją jakby dwa piętra wyżej, aniżeli początkowy. „Rain” zaczyna wprawdzie minutowe solo perkusji, nieco drażniące, jakby nie na miejscu, choć, jak mniemam, mające udawać krople deszczu, ale potem otrzymujemy to, co fani rocka symfonicznego lubią najbardziej: rozmach, aranżacyjne bogactwo, długie solowe popisy klawiszy i fletu oraz atmosferyczny głos wokalisty.
Podobnie rzecz się ma w przypadku utworu „A Spark Of Ideas”. Po syntezatorowym wejściu ponownie z mocą gitary startuje ładny symfoniczny utwór poruszający, jakże ludzki, problem poszukiwania istoty świata wokół nas, jego sensu i radości z momentu, gdy to wszystko się udaje.
„(…) Hold on to what you’ve found
Walk straight ahead and don’t turn around
There’s only your own voice’s sound
So walk on and stand your gound”
I tylko proszę zwrócić baczniejszą uwagę na ostatnie trzy minuty: gitara prosto z lat siedemdziesiątych, frywolny flet i niesamowity głos Philipa Griffithsa.
Mam kłopot z oceną utworu czwartego – „Old Buffoon” (Stary Bufon). Po dwóch poprzednich piosenkach słuchacz ma nadzieję na kolejne, pełne symfonicznego rozmachu i gitarowo-fletowej werwy, utwory, a tymczasem otrzymuje… no, właśnie… wakacyjną, letnią, zaaranżowaną na lata sześćdziesiąte piosenkę o tytułowym starym bufonie utrzymaną w dodatku w stylistyce piosenek burleskowych. Po przesłuchaniu połowy chce się zakrzyknąć: „ale my chcemy więcej tego, co poprzednio!”. I choć ostatnie dwie minuty zdają się nieco tę potrzebę wypełniać, to jednak ma się lekkie poczucie zniechęcenia.
Pewnie dlatego z pewną rezerwą podchodzi się do najdłuższego utworu na płycie. Dwunastominutowa kompozycja pt. „An Island In Time” rozpoczyna się bardzo alternatywnie, by po chwili dzięki grze fletu wrócić na dobrze znane tory progresywnego grania. Flet i spokojna gitara na przemian z surową gitarą, perkusją i klawiszami tworzą ten utwór. A niemal skandowany głos wokalisty dodaje mu dramatyzmu:
„(…) When we say goodbye we pray
We will meet again some day
Deep inside we know for sure
This will never come again”.
I jeżeli obawiałem się, że poprzedni utwór zniszczył moje dobre mniemanie o tej płycie, tak ten ponownie przywraca wiarę, że to, co będzie dalej zadowoli słuchaczy spod znaku Alana Parsonsa czy Mike’a Oldfielda.
Na koniec muzycy serwują bardzo leniwie rozpoczynający się utwór pt. „Contingency”. Oczywiście ta ‘leniwość’ jest pozorna. Bo czyż może leniwie brzmieć utwór, do którego słowa brzmią niczym dziecinna wyliczanka?
„(…) Up or down
Smile or frown
Should I ever care?
Two or three
What’s left for me
While you are still there?
Yes or no
Allowed to go
Are you forced to stay?”.
Oczywiście nie. To utwór, który niczym jakiś przekładaniec przynosi precyzyjnie zaaranżowane dźwięki z lat siedemdziesiątych, łagodnie drażniące gitary i metronomiczną perkusję. A jak już Państwo dosłuchają tego utworu do trzeciej minuty, to znowu wracamy na znane tereny progresywnych aranżacji.
Jednak będę się upierał przy tzw. pierwszym wrażeniu. Jest to płyta trochę nierówna. Dalej twierdzę, że utwór pierwszy jest jakoś niedograny, drugi i trzeci – to dwie wybijające się piosenki. Opowieść o starym bufonie, to jakby kawałek nie z tej bajki. „An Island In Time” – zaskakuje pozytywnie, a końcowy utwór – „Contingency” swoją żywiołowością zamyka płytę pozostawiając pozytywne wrażenia. A jak jest naprawdę?… Każdy musi to stwierdzić sam. Pozostaje tylko życzyć wielu zespołom, żeby przy swojej szesnastej płycie miały tyle samo do powiedzenia.