To już drugi album Enigmatic Sound Machines, zespołu założonego przez multiinstrumentalistę Jeremiego Arrobasa (Men Without Hats) oraz muzykologa, badacza, producenta, aranżera i autora Thomasa Szirmaya (pierwszy album, „Telepathic Waves”, recenzowaliśmy na naszych łamach w pierwszej połowie tego roku – przyp. AC). Thomas i ja znamy się od lat, ale dopóki nie przysłał mi tego albumu, nie wiedziałem, że jest również muzykiem.
Thomas i Jeremie chodzili razem do tej samej szkoły w Montrealu, uczestniczyli w wielu koncertach progresywnych na początku lat siedemdziesiątych, ale dopiero niedawno zaczęli razem nagrywać. Latem 2023 roku Jeremie poczuł potrzebę powrotu do muzyki, mimo że w wyniku choroby stracił 80% słuchu, więc zwrócił się do swojego starego przyjaciela, aby został jego muzycznym ‘przewodnikiem’.
Po sukcesie płyty „Telepathic Waves” powrócili teraz z kolejnym wydawnictwem. Skład, który nagrał ten album to: Jeremie (instrumenty klawiszowe, wokal prowadzący, gitary, bas i elektroniczne maszyny dźwiękowe), Thomas (elektroniczne maszyny dźwiękowe, wokal wspierający, kształtowanie dźwięku i humor) i Hansford Rowe (gitara basowa i bezprogowa) oraz Shane Hoy (gitary), Alain Roig (gitary) i Anna Arrobas (dodatkowy wokal).
Gdy dostajemy album od zaprzyjaźnionego muzyka, zawsze pojawia się ryzyko, że zastanawiamy się co się stanie, jeśli nam się nie spodoba? Pamiętam jak kilka lat temu zebrałem się w sobie i napisałem dość brutalną recenzję i byłem bardzo zadowolony, gdy dostałem odpowiedź e-mailową, w której recenzowany przeze mnie artysta stwierdził, że wszystko, co napisałem w recenzji, było całkowicie uczciwe. Niedługo potem pozmieniał skład swojego zespołu, a kolejny jego album był już znacznie lepszy. Ale kończmy z tą dygresją.
Przyznam, że nie miałem pojęcia czego się spodziewać po nowej płycie Enigmatic Sound Machines, ale mimo tego, że w zespole jest dwóch gitarzystów, to jest to głównie album elektroniczny, który porusza się pomiędzy popem z lat 70. i 80. a progresywną stylistyką. Uśmiechnąłem się, gdy na DPRP przeczytałem recenzję ich debiutanckiego wydawnictwa, ponieważ najwyraźniej mieli podobną opinię do mojej. Bo mamy tu zespół, który czerpie swoje wpływy z Tangerine Dream i Kraftwerk, a następnie miesza je z bardziej popowymi inspiracjami a’la Ultravox i Gary Numan, by w efekcie stworzyć coś, co czasami balansuje na granicy różnych gatunków, a czasami porusza się bardziej w jedną lub drugą stronę.
Kiedy po raz pierwszy zacząłem słuchać płyty „The Hierachies Of Angels”, naprawdę nie byłem pewien co myśleć, ponieważ nie jest to ten rodzaj muzyki, po którą zazwyczaj sięgam, ale po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że niezależnie od tego czy zwykle słucham tego stylu, czy nie, jest w tym albumie coś, co naprawdę mi się podoba. Całość podzielona jest na dwa rozdziały („The Morning” i „The Night”) i w obrębie każdego z nich znajduje się po sześć utworów. Stylistyczne zmiany mogą wydawać się czasami dość rozległe, ale nigdy na tyle duże, aby dany, mniej lub bardziej ciekawy, wątek nie był kontynuowany. I daje to efekt sporego zaskoczenia, gdyż nigdy nie wiadomo, co za chwilę będzie się działo. W pewnym sensie ten album wydaje się dość lekki, ponieważ nigdy nie ma w nim ogromnej głębi, a wszystko wydaje się dziać na tym samym poziomie emocji, ale jednocześnie odnosi się wrażenie, że jest on też dobrze przemyślany i skonstruowany z silnym poczuciem kierunku, w którym zespół podąża i ani przez chwilę nie odnosi się wrażenia, że płyta nuży i kręci się bez końca.
To zdecydowanie album starego typu, ponieważ jest mocno osadzony we wczesnych latach 80. i choć nigdy nie interesowała mnie muzyka tamtej dekady (oprócz metalu i grupy Marillion, dzięki której odkryłem resztę podziemnej sceny progresywnej), to teraz, gdy żyjemy już w innych czasach, mogę szczerze powiedzieć, że jest to świeże i całkowicie przyjemne w odbiorze wydawnictwo. Ani przez chwilę nie musiałem się martwić, że moją recenzją rozzłoszczę Thomasa, ponieważ „The Hierachies Of Angels” to prawdziwa muzyczna rozkosz.
Tłumaczenie: Artur Chachlowski