Kiedyś jakimś nawiedzonym pseudokrytykom najwyraźniej coś się stało w głowę i zaczęli pisać, że na kilku ostatnich płytach Pendragon brzmi tak samo i że jego muzyka w ogóle się nie rozwija. Biedny Nick Barrett wziął sobie tę krytykę do serca i postanowił, że na albumie „Believe” spotkamy się z zupełnie innym zespołem. Na pierwszy ogień poszedł projekt graficzny. Nie ma już bajecznie pięknej okładki z pastelowymi motywami nawiązującymi do treści poszczególnych utworów. Mamy za to szarobrunatne impresje na temat wytatuowanej postaci uchwyconej w dziwacznym locie autorstwa tegoż samego Simona Williamsa. Szczerze powiem, że nie spodziewałem się po nim takiego potwora i od razu pomyślałem sobie: komu przeszkadzały kolorowe obrazki z poprzednich płyt? Ale to dopiero początek zmian. Nie tylko momentalnie rzucają się one w oczy (okładka), ale w uszy (muzyka) niestety też. Przede wszystkim w pendragoniastej muzyce na „Believe” jest (jeszcze) więcej gitarowych dźwięków niż dotychczas. Klawisze Clive’a Nolana odeszły gdzieś na drugi plan. Gitara brzmi zdecydowanie ostrzej, chociaż szczęśliwie nie brakuje w niej tej samej znajomo brzmiącej, rozkołysanej melodyki. Nowym elementem są liczne latynoskie dźwięki, brzmienie flamenco, łatwo słyszalne (i zbyt natrętne!) wpływy azjatycko-arabskie. Aby je osiągnąć Barrett sięgnął po nowy instrument, zwany gitarą erhu (cokolwiek to oznacza). Pojawiły się też w muzyce Pendragonu sample. Na szczęście nie jest ich zbyt wiele i nie irytują zbytnio, ale to przecież zupełnie nowa jakość dla tego zespołu. Są na „Believe” także melorecytacje. Jedna z części najdłuższej na płycie kompozycji „The Wishing Well” jest właściwie jedną wielką, pięciominutową melorecytacją. Brzmi ona niczym muzyka Angelo Badalamentiego z filmu „Dark Water” ubarwiona niskim basowym głosem Barretta. Inna rzecz, że fragment ten jest fantastycznym wstępem do kolejnej części „So By Sowest” i razem z nią niewątpliwie stanowi jeden z najciekawszych momentów całego albumu. Szkoda, że dwie pozostałe części „The Wishing Well” już im nie dorównują (z tym, że „Two Roads” wypada zdecydowanie lepiej niż „We Talked”). Mówiąc o najpiękniejszych chwilach na nowej płycie zespołu nie można pominąć utworu zamykającego całość. „The Edge Of The World” to Pendragon jaki jego sympatycy kochają najbardziej. Nieskażony żadnymi niepotrzebnymi nowinkami, a co najważniejsze, to utwór zadedykowany wiernym fanom. Polskim fanom. W tekście znajdziemy odniesienia do pamiętnego koncertu w Zabrzu w 1994r. i zdania zaśpiewane (wypowiedziane?) przez Nicka po polsku: „Dzień dobry. Jak się mamy?”. Wzruszający moment. Utwór naprawdę chwytający za serce. Z pozostałymi nagraniami nie jest niestety aż tak dobrze. Tytułowy „Believe” to zaledwie krótki wstęp ze wspomnianymi już ni to celtyckimi, ni to arabskim wpływami, powracającymi potem jeszcze niejeden raz, m.in. w utworze „The Wisdom Of Solomon”, który zaczyna się wprawdzie intrygująco, lecz w miarę upływu czasu niestety wytraca swój początkowy impet. Nagranie „No Place For The Innocent”, opowiadające o tym, że nasz świat wcale nie jest taki, jak uczą nas w szkole, z założenia miał być chyba przebojem. Lecz zaledwie refren na dłużej zapada w pamięć. I to też nie na długo. „Learning Curve” to z kolei pełne zaskoczenie. Początek etniczny, niemalże transowy, a potem gitarowe flamenco. Chyba niepotrzebnie to wszystko. Ale kończąc te narzekania muszę przyznać, że na szczęście w muzyce Pendragonu pozostało to samo, łatwo rozpoznawalne, charakterystyczne brzmienie. Przez cały czas unosi się nad nią duch rozkołysanych camelowsko-pinkfloydowskich dźwięków. Głos Barretta tak samo koi, jak na poprzednich płytach. Odnoszę wrażenie, że Pendragon na nowym albumie bardzo chciał się zmienić. Może nawet za bardzo. Na szczęście zamierzenia te nie powiodły się. Muzyka zmieniła się zaledwie trochę...
Pendragon - Believe
, Artur Chachlowski