Przed dwoma laty, gdy na rynku ukazał się album „Circa: 2007”, wydawało się, że to jednorazowy projekt. Wszak, zgodnie rockowymi prawidłami, czterech muzyków związanych z legendarną formacją, w tym przypadku – zespołem Yes, z reguły długo ze sobą nie wytrzymuje. Poniekąd tak właśnie się stało. Cirkę: opuścił perkusista Alan White, który wraz ze swoją macierzystą grupą koncertuje aktualnie w Ameryce. Lecz na jego miejsce panowie Billy Sherwood (v, bg) Tony Kaye (k) i Jimmy Haun (g) szybciutko dokooptowali Jaya Schellena. O ile wszyscy pozostali mają ze sobą krótsze lub dłuższe epizody związane z działalnością w Yes, to Schellen z tym zespołem związany jest tylko pośrednio za sprawą formacji GPS, z którą nagrał płytę „Window To The Soul” (2006). Jak wiadomo GPS to grupa, w której występował John Payne – lider „innej” Asii. A przecież w Asii działa też gitarzysta Yes, Steve Howe. Dość odległa to relacja, niemniej jednak przypomnienie tych zawiłości ma służyć uzmysłowieniu sobie, że Schellen to, podobnie jak pozostała trójka tworząca Cirkę:, muzyk z szeroko rozumianej „yesowatej rodziny”.
W tym nieco zmienionym składzie Circa: przystąpiła do pracy nad płytą, która w pierwszych dniach bieżącego roku ukazała się pod tytułem „HQ”. W brzmieniu zespołu nie zaszły żadne zmiany. Circa: nadal gra muzykę ukierunkowaną na charakterystyczny styl, z którego słynie Yes: znajomo brzmiące dźwiękowe „łamańce”, ściany klawiszowych dźwięków, charakterystyczne „rzeźbienie” na gitarach, wyrafinowane aranże, finezyjne patie instrumentalne i wszechobecny patos. Sherwood gra na swoim basie jakby był klonem Chrisa Squire’a, Jimmy Haun „wycina” na gitarze w stylu Steve’a Howe, Tony Kaye gra jak… Tony Kaye, a Schellen swą grą umiejętnie wpisuje się w klimat muzyki spod znaku Yes. Jedyne, czego nie da się podrobić to wokal. Nikt przecież nie potrafi śpiewać tak, jak Jon Anderson (choć ostatnio usiłuje tego dokonać Benoit David – wokalista, z którym Yes koncertuje obecnie podczas przerwy chorobowej Andersona). Ale i na to Circa: znalazła receptę. Głos Billy Sherwooda i chórki, w których wspomagają go Haun i Schellen, brzmią jakby były żywcem wyjęte z płyty „Drama” - jedynego wydawnictwa grupy Yes nagranego bez udziału Jona Andersona. I właśnie, swoim klimatem płycie „HQ” najbliżej jest właśnie do tego pamiętnego albumu Yes z 1980 roku. Choć od razu przyznam, że „HQ” niestety nie zawsze dorównuje mu swoim poziomem…
O ile mocną stroną płyty „HQ” jest jej prawdziwie yesowski klimat, i to dosłownie w każdym szczególe, od pierwszej do ostatniej minuty, oraz wspaniałe indywidualne popisy poszczególnych muzyków, to jej największą słabością jest brak ciekawych melodii. Niezwykle trudno jest wyłapać chociażby jeden utwór, który by jakoś szczególnie zachwycił, którego linia melodyczna zapadłaby na dłużej w głowie, który byłby kandydatem na przyszłego klasyka. Nie ma tu tak udanego i wpadającego hitu, jak „Cut The Ties” z poprzedniej płyty, nie ma tak miażdżących potęgą swojego brzmienia epików, jak „Brotherhood Of Man”, nie ma tak mistrzowskich popisów harmonicznych jak w „Information Overload”. Na albumie „HQ” bardziej od melodii liczy się nastrój. Liczy się klimat wzorowany na klasycznych brzmieniach Yes. Nawet dwie, ponaddziesięciominutowe suity: „If It’s Not Too Late” oraz „Remember Along The Way”, które wydają się być najciekawszymi fragmentami albumu, nie wybijają się ponad przeciętność. Z pozostałych 8 utworów, które znajdujemy w programie albumu właściwie niewiele pozostaje w pamięci. Po w miarę efektownym początku w postaci kompozycji „If It’s Not Too Late”, następuje krótki instrumentalny fragment, „Haun Solo”, grany na akustycznej gitarze, który daje początek utworowi „False Start”. Niestety, koszmarny refren zabija cały urok tej dobrze zapowiadającej się kompozycji. Jest na tej płycie jeszcze jeden temat instrumentalny, „Set To Play”, będący wstępem do następującego po nim nagrania „Ever Changing World”. To jeden z najciekawszych utworów na tej płycie. Na wyróżnienie zasługuje też nagranie „We Can Last”, które – choć nie tak spójne i urozmaicone – przypomina mi osobiście pamiętnego „Maszynowego Mesjasza” (ze wspomnianej już płyty „Drama” grupy Yes). Pozostałe kompozycje na „HQ” są albo mocno „rozmyte” („Chasing After Ghosts”), albo gubią się gdzieś w meandrach perfekcjonizmu („All Intertwined”), albo po prostu są nudne i nijakie („Twist Of Fate”).
Pomimo tak mocnego składu oraz wyrobionej już marki, grupa Circa: na swojej nowej płycie odrobinę rozczarowuje. Klimat muzyki zespołu oraz jej wykonanie nie budzą żadnych zastrzeżeń, ale już brak zapadających w pamięć melodii oraz totalna posucha w dziale z ciekawymi pomysłami po prostu na dłuższą metę zniechęcają do tej płyty. „HQ” wydaje mi się za bardzo monotonna, jednostajna i zbyt mało wyrazista. Przyznam szczerze, że gdyby po otwierającej płytę kompozycji „If It’s Not Too Late” nastąpił finałowy utwór „Remember Along The Way” i gdyby dołożyć do nich jeszcze „We Can Last” otrzymalibyśmy trwający nieco ponad pół godziny solidny, bardzo rzetelny album, do którego chciałoby się często powracać. Taki, jak często przywoływany przeze mnie album „Drama”…
Lecz fanatyczni wyznawcy muzycznej ideologii spod znaku Yes i tak będą tą płytą na pewno zachwyceni…