Ukazał się właśnie najnowszy album grupy Red Sand. Jest on najdłuższy (53 minuty) ze wszystkich, które składają się na dyskografię zespołu. Zawiera też najwięcej - aż 6 – utworów. Gra na nim najbardziej zredukowany, do 4 muzyków, skład zespołu... Wiele tych „naj”. Można by pewnie dalej wymieniać, ale jednego nie można o tym albumie powiedzieć: że to najlepszy krążek w dorobku grupy. Niestety nie…
Najlepszy był ten pierwszy. Zadziałał efekt zaskoczenia, swego rodzaju „świeżości” i unikatowości. Nie znaczy to wcale, że teraz Kanadyjczyków dopadł jakiś regres formy. Tak źle to nie jest. Po prostu „Music For Sharks” to kolejna, bardzo podobna do poprzednich płyta. A są tacy, którzy twierdzą (i mają w tym rację), że ten, co stoi w miejscu, ten się… cofa. I to z ich strony spodziewam się fali największej krytyki pod adresem tego zespołu. Zawsze broniłem konserwatywnego podejścia grupy Red Sand do granej przez siebie muzyki. Tym razem być może nie będę jej aż tak chwalić, ale też wciąż nie potępiam. Bo nie ma za co. Simon Caron i spółka, jak kiedyś ukochali sobie wczesnomarillionowskie brzmienia, tak i na płycie „Music For Sharks” hołdują im w dalszym ciągu w najlepsze. Co więcej, zespół powrócił jakby do własnych korzeni, gdyż na nowej płycie za mikrofonem stanął ponownie wokalista, który śpiewał na sensacyjnym debiucie zespołu pt. „Mirror Of Insanity” (2004). Nazywa się on Mathieu Lessard i ukrywa się on pod pseudonimem Hëmel. Nie ukrywam, że o wiele bardziej wolę jego głos, niż śpiewającego na kolejnych płytach Steffa Dorvala. Oprócz niego i grającego na gitarze Simona Carona na płycie „Music For Sharks” występują jeszcze Perry Angelillo (dr) i Mathieu Gosselin (bg). Ten ostatni przejął też wszystkie partie instrumentów klawiszowych (w jednym utworze na fortepianie gra córka lidera zespołu, Pennsylia Caron).
Spośród sześciu nagrań stanowiących program nowej płyty Red Sand, po raz pierwszy w historii, większość to kilkuminutowe utwory. Zaledwie jedna kompozycja, „Shark Man”, to trwające kwadrans wielowątkowe epickie dzieło, z których nasi bohaterowie słyną od zawsze. Nie znaczy to wcale, że muzyka zespołu uległa jakiemuś uproszczeniu. Wciąż utrzymana jest ona w tradycyjnych (neo)progresywnych ramach i nie brakuje w niej przepięknych melodii, zapadających w pamięć linii melodycznych, cudownych, granych w sposób bardzo racjonalny, partii instrumentalnych, z których na czoło wysuwają się oczywiście gitary Carona, ale także fortepiany, moogi i melotrony. Nie ma na płycie „Music For Sharks” jakichś instrumentalnych szaleństw, feerii niespodziewanych brzmień i dźwięków. Jest za to rozumnie zagrany, bardzo tradycyjnie podany, zestaw mocnych, dobrych i przemawiających do wyobraźni odbiorcy, progresywnych utworów.
Nowa płyta Red Sand na pewno nie rozczarowuje, za to z całą pewnością cieszy swoim muzycznym konserwatyzmem i stylistyczną konsekwencją (także na przykład w szacie graficznej, której autorką jest Lara Deschenes). Mnie osobiście najbardziej cieszy fakt, że do zespołu powrócił oryginalny, bardzo „fishowaty” wokalista. I cieszy mnie jeszcze, że Red Sand gra po prostu swoje. Nie patrzy na trendy, nurty i mody. Gra swoje i już…
Jest jeszcze jeden ważny aspekt, o którym trzeba wiedzieć przy omawianiu nowej płyty Red Sand. Jest nim autobiograficzna warstwa liryczna utworów wypełniających to wydawnictwo. Oj, zalazł ktoś za skórę Simonowi Caronowi, oj, zalazł… Płyta „Music For Sharks” opowiada o, a właściwie dedykowana jest, rekinom biznesu. A konkretnie rekinom biznesu muzycznego. Tym wpływowym bonzom, którzy skutecznie niszczą karierę wykonawcom, którzy nie chcą wiązać się z nimi kontraktami, by poddać się wszechmocnej władzy obezwładniającej machiny branży płytowej (o tym opowiadają utwory „Empty Calendar” i „Shark Man”). Teksty utworów mówią też o romantycznym podejściu do tworzonej przez siebie muzyki i wyrzeczeniach, które Caron musiał ponieść, by utrzymać swój zespół przy życiu („Love And Music”), o radości tworzenia („Sad Song”) oraz o czymś tak banalnym we współczesnym świecie, jak miłość („All You Need Is Love”). Miłość, która potrafi przemienić w coś dobrego całe zło, z którym spotykamy się na co dzień. Miłość, z której – sądząc po materiale, jaki wypełnia nowy krążek Red Sand – rodzi się piękna i wspaniała muzyka…
Amor vincit omnia… Ktoś niedawno o tym śpiewał. Ale nie wyszło mu tak dobrze, jak grupie Red Sand na płycie z muzyką dla rekinów…