Grupa Nathan Mahl po długiej, sześcioletniej przerwie (ostatni album z cyklu „Heretic” pod tytułem „The Sentence” ukazał się pod koniec 2002 roku) powraca nowym dziełem. I to powraca w formie, w jakiej jeszcze nigdy jej nie słyszeliśmy. Płyta „Exodus” to bez wątpienia najlepsze, najbardziej dojrzałe i, bez dwóch zdań, najlepsze osiągnięcie w dorobku tego kanadyjskiego zespołu.
Najpierw odrobina historii. Zespół działa od 1981 roku pod kierownictwem niejakiego Guya LeBlanca. Ten keybordzista miał w międzyczasie krótki epizod współpracy z grupą Camel (wziął udział w nagraniu płyty „A Nod And Wink” (2002) oraz trasie koncertowej udokumentowanej albumem „The Paris Collection” (2001)), wydał też kilka płyt solowych (ostatnia „All The Rage” z 2004 roku), lecz przede wszystkim znany jest jako lider i główny kompozytor grupy Nathan Mahl. Do największych osiągnięć tej formacji należy bez wątpienia ambitna trylogia „Heretic” oraz bardzo dobrze przyjęta przez fanów prog rocka płyta „Shadows Unbound”.
Najnowsze dzieło Kanadyjczyków to mający ambicje rock opery album „Exodus” (nazwałbym go raczej koncept albumem, gdyż nie posiada on typowej dla rockowych oper konstrukcji). Oparty jest on na historiach zaczerpniętych ze Starego Testamentu oraz Księgi Tory i w generalnym wymiarze dotyczy on wyzwalania się człowieka z więzów niewolnictwa. Choć cała treść, także wokalnie, rozpisana jest na takie postaci, jak Faraon, Mojżesz i Bóg, to podpada raczej pod kategorię typowego koncept albumu, gdyż posiada dość spójną linię stylistyczno - tematyczną bez typowych dla rock oper częstych zmian akcji, chórów, orkiestry czy innych różnorodnych stylistycznych „sztuczek”.
„Exodus” to album zagrany z zębem, na naprawdę wysokim poziomie. Nathan Mahl zerwał z wyjątkowo częstymi w swojej twórczości jazz rockowymi naleciałościami i wycieczkami w stronę „brzmienia Canterbury”. Zamiast tego na płycie „Exodus” zespół prezentuje soczyste, klarowne i czysto progresywne brzmienie i to w najbardziej krystalicznej postaci. Można by rzec, że nawiązuje ono swoim stylem do klasycznych dzieł tego gatunku. Mnie konkretnie kojarzy się ono z pierwszą płytą legendarnej formacji U.K. Wiem, że rozsądnie jest zachowywać pewne proporcje, szczególnie w stosunku do płyt z żelaznego kanonu symfonicznego rocka, ale proszę mi wierzyć: moja uwaga o podobieństwie do U.K. nie dotyczy wyłącznie stylu, w którym utrzymana jest płyta „Exodus”. Dotyczy ona także jej wysokiego poziomu. Zdecydowanie nawiązującego do klasy pamiętnego albumu zespołu Eddie Jobsona.
No dobrze, po tym przydługim wstępie i wystawieniu – naprawdę nie na wyrost – tej solidnej rekomendacji, zajmijmy się zawartością najnowszego albumu grupy Nathan Mahl. Rozpoczyna się on od – trochę na przekór temu, co napisałem powyżej – lekko jazzującego numeru „Burning Bush”. Ten jazzowy składnik pojawia się głównie za sprawą skrzypiec. Gościnnie gra na nich na tej płycie David Peterson. Skrzypce powracają jeszcze w utworze „The Plagues” oraz w finale zamykającej płytę kompozycji „The Price Of Freedom”. Wszystkie te wymienione utwory to jednak na wskroś prog rockowe kompozycje z efektownymi partiami klawiszy (Guy LeBlanc) i świetnymi, prawdziwie holdsworthowskimi gitarami (Tristan Vaillancourt – nowy człowiek w zespole). Okraszone są one soczystymi partiami sekcji rytmicznej. Wyrazista perkusja to zasługa doskonałej gry Alaina Bergerona, zaś bas – Guya Dagenaisa. Ten ostatni urósł do miana prawdziwego współlidera zespołu, gdyż odpowiedzialny jest on za większą część kompozycji (i to zarówno za muzykę, jak i za teksty). Poza tym, jako jeden z trzech, obok LeBlanca oraz gościnnie występującej na „Exodus” France Morine, udziela się wokalnie.
Wspaniale prezentują się kolejne kompozycje. „The Parting” zachwyca rewelacyjną partią gitary akustycznej, która ją otwiera i daje początek efektownej instrumentalnej galopadzie pełnej zmian tempa i muzycznych nastrojów. To chyba kompozycja najbliższa klasycznemu hard rockowi. A w finale tego utworu gitary i organy grają tak, że aż dech w piersiach zapiera.
Bardzo dobrze wypada też kompozycja „Down From The Mountain”. Najpierw słyszymy podniosłą partię graną na kościelnych organach, by po około dwóch minutach całość zaczęła przeistaczać się w agresywną pieśń z demonicznym wokalem (w pewnym momencie słyszymy nawet growlowy rap w wykonaniu Dagenisa!) utrzymaną w duchu lat 70.
Na uwagę zasługuje też piękny utwór „40 Years” (czyż nie jest to kolejne nawiązanie do jednego z utworów wypełniających płytowy debiut grupy U.K.?), dedykowany Andy’emy Latimerowi. Fenomenalna seria solówek (najpierw gitara, potem bas i wreszcie fortepian) w końcówce tego nagrania, to najpiękniejszy z możliwych ukłon w stronę tego artysty. Zwieńczeniem tego utworu jest jego swoista kontynuacja w postaci lirycznej, niespełna trzyminutowej, akustycznej pieśni „The Last Climb”.
Potem mamy na „Exodus” jeszcze dwa instrumentale – „Caanan” i „Zipporah’s Farewell”, które wyciszają nastrój i stanowią idealny wstęp do wspomnianej już przeze mnie finałowej kompozycji „The Price Of Freedom”. Na początku wydawało mi się, że odrobinę brakuje jej swoistego poweru i patosu, by stanowiła ona godne zwieńczenie tego udanego albumu, ale gdy na około dwie minuty przed jej końcem włączają się skrzypce, to od razu robi się przyjemniej, lepiej i efektowniej… Zakończenie godne nieomal genesisowskiego „Los Endos” z pamiętnej „Sztuczki z ogonem”. No, może ciut przesadziłem. Ale niewątpliwie do niego nawiązujące…
Nowy album grupy Nathan Mahl to bardzo mocna pozycja na tle współcześnie wydawanych płyt z kręgu progresywnego rocka. Zawiera świetnie zagraną, utrzymaną w duchu klasycznego art rocka muzykę. Trzeba podkreślić bardzo dobre instrumentarium, z którym mamy tu do czynienia. Takiego nagromadzenia aż tak wielu pełnokrwistych, a zarazem efektownych partii granych na klawiszach, gitarach i skrzypcach nie słyszałem już dawno. Płyta ma swoje dobre tempo, nieomal każda kompozycja jest na tyle wyrazista, że muzyka nie zlewa się w jakąś trudną do ogarnięcia papkę. Poprzednie płyty tego zespołu miały swoje lepsze i gorsze momenty, ale ta ma praktycznie wyłącznie dobre. Być może pod sam koniec albumu napięcie zbyt mocno siada, ale efektowny finał płyty we wspaniały sposób wynagradza ten jeden jedyny niedostatek, którego doszukałem się w trakcie moich wielu „spotkań” z muzyką z płyty „Exodus”. Dlatego z całego serca polecam to niezwykle udane dzieło kanadyjskiego Nathan Mahla.