Tangent, The - A Place In The Queue

Artur Chachlowski

ImageUkazała się trzecia płyta zespołu The Tangent. Arcydzieło! I wcale nie używam tego określenia na wyrost. Ale po kolei. Już sam zespół jest tworem tyleż niebanalnym, co wielce oryginalnym, a jego muzyczne propozycje zawsze należały do tych o największym ciężarze gatunkowym. The Tangent powstał wiosną 1999r., kiedy to dwoje muzyków brytyjskiej grupy PO90D – Andy Tillison oraz Sam Baine (to kobieta!) spotkało na swojej muzycznej drodze członków grupy The Flower Kings – Roine’a Stolta, Jonasa Reingolda i Zoltana Csorsza. Do zespołu dokoodoptowano znanego z projektu Manning Guya Manninga oraz legendarnego saksofonistę Davida Jacksona (Van Der Graaf Generator). W tym składzie powstał debiutancki album „The Music That Died Alone”(2003). Na płycie tej zespół wyraźnie wytyczył swoje programowe ramy hołdując symfonicznej stylistyce retro z wyraźnymi elementami stylu Canterbury, a więc gatunku, któremu podwaliny dały takie zespoły jak Caravan, Hatfield & The Nort, czy Soft Machine. W podobnym duchu utrzymana była też druga płyta The Tangent „The World We Drive Through”, na której Jacksona zastąpił Theo Travis. Po nagraniu tego albumu zespół ruszył na tournee, którego efektem była koncertowa płyta „Pyramids And Stars”. W tym czasie z zespołu odeszli Stolt i Csorsz, a ich miejsce zajęli odpowiednio Kristen Jonsson oraz Jaime Dsalazar, a więc muzycy też mający swoje związki z formacją The Flower Kings. Wydany niedawno trzeci studyjny album „A Place In The Queue” z pozoru niewiele wnosi nowego do znanego wszystkim monumentalnego brzmienia zespołu. Niewiele, choć z jednym wszakże zastrzeżeniem: materiał prezentowany na tym albumie jest zdecydowanie najdojrzalszy z kompozycyjnego, jak i wykonawczego punktu widzenia. Z jednej strony imponują tradycyjnie długie, bo takie The Tangent upodobał sobie najbardziej, suity: „In Earnest” oraz „A Place In The Queue”, z drugiej zaś – zachwyca chyba pierwsza próba zespołu zmierzenia się z potencjalnym przebojem „The Sun In My Eyes”. Wciąż obecne są tu jazz rockowe klimaty w utworach „DIY Surgery”, jak i wyrafinowane symfoniczne smaczki w kompozycjach „GPS Culture” (atmosfera a’la ELP i Yes) oraz „Lost In London”. W sumie to naprawdę niezwykle udana płyta, pełna tradycyjnego brzmienia żywcem wyjętego z lat 70-tych, płyta warta rekomendacji, godna uważnego poznania i spędzenia z nią sporej ilości czasu. A gdy już ją dobrze poznacie, to nie nazwiecie jej inaczej, jak prawdziwym symfonicznym arcydziełem.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!