Od kilku ładnych dni bardzo często i uważnie słucham sobie nowej płyty The Wishing Tree, rzadko wyjmuję ją z mojego odtwarzacza, a w majowy długi weekend kręciła się ona w nim nieomal bez przerwy. Słucham, słucham i … nic. Prawie nic. Nie, żebym czuł, że przy tej muzyce się katuję, co to, to nie. Ale staram się znaleźć w tych dźwiękach jakiś punkt zaczepienia, jakieś strzępki czegoś, na bazie czego można byłoby wyciągnąć wniosek, że to jednak nietuzinkowy album…
No bo to album nagrany przecież przez nietuzinkowych ludzi. Steve Rothery to na co dzień gitarzysta grupy Marillion, autor dziesiątek niezapomnianych solówek, które na trwałe przeszły do historii muzyki rockowej. Oczywiście nie ma sensu porównywać muzyki The Wishing Tree do Marillion, bo przecież solowy projekt z założenia miał być dla Rothery’ego ucieczką od „codzienności” w swoim macierzystym zespole. No, ale podczas słuchania płyty „Ostara” podobieństwa mimowolnie nasuwają się same i to przyznam szczerze, że w sposób nieomal oczywisty. Słucham tej płyty i wydaje mi się, że brzmi ona jak współczesny Marillion z kobiecym wokalem. Załóżmy hipotetycznie, że grupę tę opuszcza Steve H. i zastępuje go Hannah Stobart. W dodatku obowiązki pianisty za Marka Kelly przejmuje sam Rothery. I dają radę. Brzmi to nieźle, bo dziewczyna warunki do śpiewania ma (choć często barwa jej dziewczęcego głosu za bardzo przypomina mi Annę Batko z pierwszego wcielenia naszego Albionu), a Rothery wcale słabszym keyboardzistą od, ostatnimi czasy „kontrolującego”, bo przecież nie grającego na syntezatorach, Kelly’ego nie jest.
Nie będę tu kokietować, że jestem fanem aktualnych dokonań zespołu Marillion. Swoje zdanie wyraziłem w kilku swoich tekstach poświęconych ostatnim studyjnym i koncertowym „osiągnięciom” zespołu. Uważam, że manieryczny śpiew wokalisty powoduje, że Marillion z płyty na płytę zaczyna coraz bardziej gonić w piętkę. Co gorsza, Marillion od lat cierpi na brak dobrych melodii, takich, które zapadałaby od razu w pamięć, a potem bez przerwy kołatałyby się po głowie, nie dając zadowolonemu fanowi spać po nocach.
No dobrze, ale skończmy o Marillionie. Bo to przecież recenzja nowej płyty The Wishing Tree. Dlaczego jednak o tym wszystkim piszę? No bo na albumie „Ostara” tych zapadających w pamięć melodii też jest jak na lekarstwo. Choć z czystym sumieniem donoszę, że i tak jest ich więcej, niż na obu krążkach „Happiness Is The Road” razem wziętych.
Czego natomiast na nowej płycie The Wishing Tree nie brakuje, to fajnych, klimatycznych momentów. Wokalistka swoim głosem kreuje świetną atmosferę, w którą wspaniale wpisują się znajomo brzmiące dźwięki gitary. Tu i ówdzie zabrzmi jakaś miła solóweczka (w każdym z ośmiu utworów wypełniających to wydawnictwo Rothery ma swoje „5 minut” w postaci kilkudziesięciosekundowych partii solowych), tam jakiś akordzik na klawiszu, tam jakaś soczysta partia basu (obowiązki basisty przejął na siebie niezmordowany Rothery. Najwidoczniej uznał, że poczynił wystarczające postępy w grze na tym instrumencie. Na wydanej w 1996 roku poprzedniej płycie The Wishing Tree pt. „Carnival Of Souls” Steve posiłkował się grającym na basie kolegą z macierzystego zespołu, Petem Trewavasem).
No i jest jeszcze ten trzeci i ten czwarty. Trzeci człowiek w zespole to perkusista. Duetowi Rothery – Stobart towarzyszy były członek grupy Enchant, Paul Craddick. Nad finalnym miksem płyty czuwał zaś znany z poprzedniej płyty Mike Hunter. Wzbogacił on także swoją grą partie instrumentów klawiszowych w niektórych utworach.
Tak więc, jak widać i słychać, sami swoi na tej płycie. Stylistycznie też nie zaszły żadne zmiany w stosunku do wydanej trzynaście lat temu pierwszej płyty. Jest miło, trochę rockowo, trochę lirycznie, w miarę melodyjnie i w sumie dość przyjemnie. Tak więc, jeśli ktoś jest zatwardziałym fanem Steve’a Rothery’ego i grupy Marillion, album „Ostara” będzie dla niego obowiązkową pozycją w płytowej kolekcji. O tę część publiczności jestem spokojny. Z pewnością kupią tę płytę w ciemno i na pewno nie będą tego żałować. Zastanawiam się jednak co w „Ostarze” mogą znaleźć słuchacze, którzy nie patrzą na The Wishing Tree poprzez pryzmat dokonań Rothery’ego z grupą Marillion. Osobiście uważam, że ta płyta ma swoje niewątpliwe atuty. Są nimi: bardzo wysoki poziom wykonawczy, ciekawy głos wokalistki, ładne gitarowe solówki, miły dla uszu słuchacza panujący na całej płycie nastrój oraz zestaw ośmiu utworów, z których większość to naprawdę dobre rockowe piosenki. Jedne bardziej dynamiczne (jak otwierające album utwory „Ostara” i „Easy”), inne liryczne (jak „Hollow Hills” czy przeurocza „Soldier”, która we wspaniały sposób zamyka to wydawnictwo). Ale czy wybitne? Większość z nich raczej nie… Szczególnie środkowa część albumu nie zachwyca. Jest ona zbitką dosyć do siebie podobnych, a przy tym średnio wyrazistych, piosenek,
Słucham i słucham tej płyty... Przyznaję, że ogólnie brzmi nieźle. Ilekroć album dobiega końca nie odczuwam zmęczenia, ani nie mam poczucia zmarnowanego czasu. Ale czegoś mi na tym krążku brakuje. Być może przeboju z prawdziwego zdarzenia, nagrania, które byłoby lokomotywą dla całej płyty? A może trochę bardziej wyrazistego grania? Na podobne „grzechy” cierpią ostatnie wydawnictwa grupy Marillion. Ale o ile Marillionowi nie umiem jakoś tego wybaczyć, to na nową płytę The Wishing Tree patrzę jednak ze zdecydowanie większą dozą życzliwości.
Ale i tak wciąż nie mogę pozbyć się myśli, że „Ostara” długimi chwilami brzmi, jakby była nagrana przez grupę Marillion z Hogarthem w spódnicy…