Wszyscy wkoło zachwycają się szatą graficzną albumu „Adventures Of Mandorius (The Bird)” łódzkiej grupy o nazwie Tale Of Diffusion. Że niby super digipack, że piękne reprodukcje abstrakcyjnych obrazów autorstwa gitarzysty i głównego kompozytora w zespole, Michała Schmidta, że secesyjna okładka, i tak dalej, i tak dalej…
Nadesłany do Małego Leksykonu przez grupę Tale Of Diffusion promocyjny egzemplarz tej płyty to zaledwie czterostronicowa książeczka, w której oprócz okładki znajdują się tylko podstawowe informacje o zespole oraz o muzycznej zawartości albumu. Nie miałem więc okazji nacieszyć się tym, co inni tak pięknie opisywali. Skoncentruję się zatem na muzyce, a właściwie na koncepcie, który wzięli na warsztat muzycy tworzący ten istniejący już od ponad 6 lat zespół. Aż dziw bierze, że przez tak długi czas nie dali oni żadnego sygnału na krajowy rynek muzyczny, że są, że działają, że tworzą i że mają tak wiele do powiedzenia. A może to i lepiej, że trzymali swoje pierwsze wprawki w głębokim ukryciu, gdyż teraz przy okazji debiutu efekt jest zdecydowanie mocniejszy. Bo trzeba przyznać ze album „Adventures Of Mandorius (The Bird)” daje tak zwanemu „progresywnemu rynkowi znad Wisły” wiele do myślenia.
Kiedy spotykają się ludzie, dla których muzyka nie jest narzędziem do opisywania świata, ale doskonałym instrumentem do jego tworzenia, powstają dźwięki, które wzajemnie się przenikając układają się w opowieść. Opowieść pełną niespodzianek, nagłych zwrotów akcji, nasyconą emocjami, prowadzącą jednocześnie w wielu nieznanych kierunkach. O czym zatem opowiadają muzycy tworzący Tale Of Diffusion? Koncepcja płyty to podzielona na poszczególne etapy historia przygód ptaka o imieniu Mandorius. Opowieść jest podróżą wiodącą poprzez realno-oniryczne światy jego wyobraźni.
Muzyka, jaką słyszymy na tej płycie daleka jest od jednoznaczności i oczywistej jedności miejsca, czasu i akcji. Nie myślcie zatem, że z każdym kolejnym utworem będziecie robić krok po kroku w tej historii, a po wysłuchaniu całego albumu otrzymacie jednoznaczną odpowiedź na pytanie kim jest w swojej istocie Mandorius? Kogo lub co on symbolizuje? Jak toczą się jego losy? Czy to koniec opowieści, czy może będzie miała ona jeszcze swój ciąg dalszy?
Niejednoznaczna, a może raczej nieoczywista, jest treść, bo i śpiewanych słów na tej płycie jest bardzo mało. Pojawiają się one sporadycznie, wyłącznie w formie narracji oraz w krótkim utworze „New Life” (śpiewa grający na gitarach i moogu Bartosz Florczak). Za to muzyka zespołu to rzecz pierwszorzędna. Będąc ciągle niejednoznaczną, najzwyczajniej w świecie wymyka się prostym definicjom. Grupa Tale Of Diffusion bazuje na pieczołowicie kreowanym przez siebie nastroju. To on buduje tu napięcie, to jego kolejne odcienie posuwają „akcję” do przodu, to on prowokuje powstawanie w wyobraźni odbiorcy kolorowych obrazów. Śmiem twierdzić, że zdolność indywidualnej percepcji słuchacza oraz jego podatność na budowanie przez umysł wyimaginowanych „filmowych ujęć” powstających pod wpływem słuchania muzyki stanowią ważne elementy wpływające na ocenę tego albumu.
A więc po pierwsze, w przypadku płyty grupy Tale Of Diffusion ilu słuchaczy, tyle pewnie będziemy mieli różnych opinii. Po drugie, zapomnijmy przy słuchaniu „Adventures Of Mandorius (The Bird)” o najbardziej kojarzonym z polskim prog rockiem brzmieniu spod znaku na przykład Quidam, Riverside czy Believe. Produkcje Tale Of Diffusion układają się raczej w muzyczne plamy i dźwiękowe sekwencje niźli w typowe piosenki. Nie wiem nawet czy w tym przypadku możemy mówić o „muzyce rockowej”. Środki, którymi posługuje się zespół są bardzo różnorodne i często charakterystyczne raczej dla muzyki jazzowej, minimalistycznej, elektronicznej czy fusion spod znaku późnego King Crimson. Po trzecie, ważnym elementem brzmienia Tale Of Diffusion jest trąbka. Gra na niej „gość” zespołu Szymon Żmudziński. Jego trąbkowe melodie pięknie prezentują się na tle gitarowych „łamańców” (panowie Michał Schmidt i Bartosz Florczak), klawiszowych plam i soundscape’ów (to kolejni zaproszeni goście: Paweł Marciniak i Michał Marciniak) oraz rytmów granych przez sekcję: Tomasz Pawlikowski (bg) – Radosław Malinowski (dr).
Mamy na tej płycie chwile liryczne, ale też i sekwencje pełne rozpędzonych jazz rockowych dźwięków. Sporo tu kontrastów, niespodzianek i tajemniczych klimatów. Wszystko to wymaga od słuchacza skupienia, „odłączenia się” od rzeczywistego świata i pozwolenia wyobraźni na swobodny lot w towarzystwie dobywającej się z głośników (jeszcze lepiej: ze słuchawek) muzyki. W dzisiejszych, pędzących nie wiadomo za czym, czasach, nie jest o takie wyizolowanie łatwo. Ale na pewno warto spróbować. Dlatego wydaje mi się, że ta muzyczna opowieść o ptaku Mandoriusie znajdzie pewnie niezbyt liczne grono amatorów, ale jeżeli już ktoś pokocha muzykę Tale Of Diffusion, ten będzie oddanym fanem zespołu przez długie, długie lata…
Zatem zachęcam na koniec: spróbujcie dobrze poznać tę płytę i pozwólcie zespołowi porwać się w podroż ograniczoną jedynie zasięgiem Waszej wyobraźni. W tym celu koniecznie zarezerwujcie dla siebie wielokrotność 56 minut i 54 sekund. Im więcej razy odbędziecie tę podróż, tym lepiej. I dla Was, i dla tej muzyki, i dla grupy Tale Of Diffusion, i dla polskiego prog rocka…