Robin Taylor to niezwykle uzdolniony muzyk i szalenie płodny kompozytor. W trakcie ostatnich 18 miesięcy pisaliśmy na naszych łamach o kolejnych jego nowych albumach: „Terra Nova”, „Soundwall”, „Isle Of Black”, „Art Cinema”, a teraz przychodzi nam odnotować premierę jego kolejnej nowej płyty, „Return To Whatever”, która ukazuje się pod szyldem Taylor’s Universe. Ta nazwa firmuje grupę współpracowników Robina Taylora, którzy pomagają mu wcielić w życie jego oryginalne i bardzo ciekawe z kompozycyjnego punktu widzenia, pomysły. Tym razem Taylor otoczył się następującymi muzykami: Carsten Sindvald gra na saksofonach, Pierre Tassone na skrzypach, Michael Denner na gitarach, Fleming Muus Tranberg na gitarze basowej, Klaus Thrane na perkusji oraz Tina Lilholt na celtyckiej harfie i fletach, a także użyczająca swojego głosu (w utworach „Haunted Yellow House” i „Pink Island”) Louise Nipper. A więc praktycznie są to ci sami ludzie, z którymi Taylor współpracuje na kolejnych płytach już od wielu, wielu lat.
Album „Return To Whatever” to zbiór 7 muzycznych tematów, spośród których jeden, „Mooncake”, rozdzielony jest na dwie części, a właściwie na zasadniczą kompozycję oraz jej repryzę, które odpowiednio otwierają oraz zamykają to wydawnictwo. Po kilkukrotnym dokładnym wysłuchaniu najnowszej płyty formacji Taylor’s Universe muszę przyznać, że niewiele na niej zmian w stosunku do poprzednich propozycji zespołu. Pod tym względem nie ma na „Return To Whatever” żadnych rewelacji. Nie znaczy to wcale, że czyni to tę pozycję nieciekawą. Wręcz odwrotnie. Nigdy nie ukrywałem, że nie jestem fanem wyłącznie instrumentalnej muzyki, dlatego po raz kolejny ze sporym wewnętrznym zdziwieniem muszę stwierdzić, że przy kolejnej nowej płycie Taylor’s Universe spędziłem mnóstwo przyjemnych chwil. Jest bowiem coś w kompozycjach Taylora, co sprawia, że przykuwają one uwagę, nęcą odbiorcę jakimś magicznym pięknem, a swoją nienachalnością sprawiają, że słucha się ich z dużą dozą radości.
Niby nic nowego na tej płycie nie odkryłem, niby to wciąż ten sam instrumentalny progresywny rock lekko zabarwiony jazzowymi (niemalże niedostrzegalnymi) wpływami, co na poprzednich płytach tego zespołu, ale ilekroć kończy się ostatni utwór na płycie, moja ręka bezwiednie wędruje po pilota, by wcisnąć PLAY i spędzić kolejne 3 kwadranse z tą wielce intrygującą muzyką. Taki właśnie jest najnowszy album Taylor’s Universe. Najlepsze jego fragmenty? Zacznijmy od tego, ze przede wszystkim nie ma na „Return To Whatever” słabych utworów. Ale na największe uznanie zasługują obie wspomniane już przeze mnie części utworu „Mooncake” (zwracam uwagę na fenomenalne gitarowe solówki w wykonaniu Dennera), a także „July 6th”, „Earth” oraz lekko podszyta bluesem „Pink Island”.
Fajnie słucha się tej muzyki. To taki dostojny, szlachetny, podany w bardzo inteligentny sposób instrumentalny prog/jazz rock.