„After All…” to już drugi album w dorobku zespołu Eye 2 Eye. O pierwszym, „One In Every Crowd” pisaliśmy na naszym portalu przed dwoma laty. Teraz mamy do czynienia z dziełem bardziej spójnym i o wiele bardziej dojrzałym od płytowego debiutu Francuzów. Zespół jakby okrzepł, nabrał doświadczenia i wydoroślał. Choć po prawdzie nie oznacza to wielkiego przełomu w brzmieniu grupy, która na poprzedniej płycie nazywała się jeszcze „Eye To Eye”.
Z tym wydorośleniem nie jest tak do końca, gdyż Eye 2 Eye wciąż obraca się po typowych neoprogresywnych terytoriach. Tu wielkich zmian nie ma. Ale czyni to teraz w sposób bardziej przemyślany i dojrzały. Lepszy. „After All…” to album stojący w hierarchii tej grupy zdecydowanie wyżej od poprzednika. I z tego względu należy się Francuzom za jej nagranie duży plus. Choć wcale nie oznacza to, że w brzmieniu Eye 2 Eye nastąpił jakiś zasadniczy stylistyczny zwrot. Nie, co to, to nie. Nadal mamy do czynienia z pompatycznym brzmieniem syntezatorów, płynnymi partiami gitar, precyzyjną pracą sekcji oraz melodyjnym, niepozbawionym wszakże francuskiego akcentu, wokalem. Śpiewa nowy człowiek w zespole, niejaki Jack Daly. To bardzo pozytywna zmiana. Drugą jest fakt, że w poszczególnych kompozycjach zespołu jest teraz wystarczająco miejsca zarówno na liryczną delikatność, jak i na zadziorny power. Czego zdecydowanie jest więcej niż na poprzedniej płycie, to ciekawych melodii oraz mnóstwa ciekawych nastrojów, które przykuwają odbiorcę do głośników. Ta płyta ma wszystkie znamiona tego, by szybko stać się „przyjacielem” słuchaczy zakochanych w charakterystycznym neoprogresywnym soundzie.
Album jest długi. Wypełnia go 8 kompozycji, z których rozmiary aż trzech zawierają w granicach kwadransa. Nie sposób wyróżnić, czy to negatywnie, czy pozytywnie, żadnej z nich. Bo płyta jest dość równa. Opowiada o trudnym temacie, jakim są rozstania. Motyw opustoszałego holu lotniska przewija się bardzo często w tekstach utworów, a finałowa kompozycja tytułowa jest wręcz klamrą spinającą wszystkie tematyczne watki, o których mowa w kolejnych utworach:
„Never tears of the clown, never cold and happy / Never waiting time, never pouring rain / Never hovering, never after all / We don’t exist, we don’t exist” – śpiewa w refrenie finałowej pieśni Jack Daly. Jest to zlepek fraz, które stanowią tytuły poszczególnych kompozycji znajdujących się na tej płycie. Wokal Daly’ego to jedna z bardziej pozytywnych zmian w stosunku do poprzedniego albumu Eye 2 Eye. Ale najwięcej plusów należy się naturalnemu liderowi zespołu, gitarzyście Amirouche Ali Benaliemu, który naprawdę w niektórych momentach dokonuje wręcz technicznych cudów. Jego solówki brzmią jakby to na płycie „After All…” grał sam David Gilmour. No, może odrobinę przesadzam, ale efektowne brzmienie gitar to bez wątpienia jeden z największych atutów tego zespołu. Polecam szczególnie długą partię solową gitary w utworze „A Celebration”.
Zespół stosuje też inne ciekawe tricki, jak na przykład świetnie brzmiące orkiestracje z wykorzystaniem gościnnie grającej na tej płycie na skrzypcach Elise Bruckert. W tym przypadku odsyłam do utworu „Cold And Happy”, gdzie efekt pełnej patosu „orkiestry” robi ogromne wrażenie. Również jej partia skrzypiec w kompozycji tytułowej i swoiste „pojedynki” z gitarą ubarwiają to nagranie i nadają mu prawdziwie epickiego charakteru.
Tak, jak już wspomniałem, to album zdecydowanie lepszy od debiutu. Stanowi on naturalną progresywną ewolucję w biografii zespołu. Ciekawe, co będzie dalej?