Zacznijmy od krótkiej ankiety. Czy macie, drodzy Czytelnicy, takich artystów, w wypadku których postój w miejscu i brak ewolucji są dla Was równoznaczne z coraz mniejszą jakością powstającej muzyki? Zdziwiłbym się, gdyby ktoś odpowiedział „nie”. A czy jednocześnie posiadacie wyselekcjonowaną grupę wykonawców, w odniesieniu do których macie tylko jedno marzenie: by nic nie zmieniali? No i właśnie... jeśli i tu pada odpowiedź twierdząca, widzimy, że ludzki gust to siedlisko paradoksów, a konsekwencja to jedna z rzeczy, których od niego wymagać absolutnie nie należy.
Nie będę więc konsekwentny. Robiąc sobie tę krótką ankietę w myślach, na pierwsze pytanie odpowiedziałem Neal Morse. Ilekroć jedziemy ekipą MLWZ na koncerty, temat jego twórczości powraca jak bumerang (nie dlatego, że jeździmy tak rzadko, lecz ponieważ Neal wydaje coraz to nowe krążki częściej już chyba niż niekwestionowany, dotychczasowy król w tej dziedzinie, Roine Stolt). Nigdy też w aucie, mknącym autostradą A4 do Andaluzji w Piekarach Śląskich, nie ma w tej sprawie consensusu, bo ja kręcę nosem, a dla Artura Chachlowskiego Neal Morse to właśnie artysta z powyższego pytania numer dwa. Dla mnie natomiast odpowiedź na nie to Devin Townsend. I tenże właśnie Devin Townsend zrobił mi w tym roku „kuku”, bo nagrał coś innego, niż dotychczas i, jak to się mówi, wyewoluował. „Ki”, enigmatycznie zatytułowanej, najnowszej płycie Kanadyjczyka dałem bardzo dużo czasu, zanim sobie uzmysłowiłem, iż gust mój chyba nie wybaczy Devinowi artystycznego skoku w bok i najzwyczajniej w świecie nie polubi tego równie dziwacznego jeśli chodzi o zawartość, albumu. Od razu więc uprzedzam, że Ki wywołuje dosyć skrajne reakcje i jako dowód przywołam tutaj pisującego od czasu do czasu na łamach MLWZ Wojtka Dmochowskiego, którego dla odmiany album ten oczarował.
Mnie jednak na opisywanej płycie bardzo brakuje charakterystycznego, devinowskiego „melodycznego mięcha”, okraszonego ścianą gitar i ferią barw, tworzonych przy użyciu szeroko zastosowanego multitrackingu. Co zatem mamy? Nie jest tak, że Ki w ogóle nie posiada utworów zakorzenionych w opisanej stylistyce, ale sporą część wydawnictwa wypełniają kompozycje nieco bardziej surowe i toporne w swojej konstrukcji, jak również oszczędniejsze brzmieniowo. Gdzieś jakby zniknęła epickość, dotychczasowa aura wyfrunęła oknem, a piękne melodie poszły się... paść. Z drugiej strony patrząc, przekłada się to na album naprawdę bardzo, ale to bardzo oryginalny nie tylko pośród innych wydawnictw Devina, ale także na prog rockowej scenie. Klimat płyty intryguje. Muzyka Devina Townsenda zawsze była dla mnie starciem kontrastów, charakterystycznym dla choroby dwubiegunowej, z którą borykał się muzyk. Gdy słucham Ki to pomimo obecności kilku drapieżnych, mocnych i niepokojących momentów, mam poczucie słuchania płyty człowieka, którego dusza wreszcie znalazła (lub aktywnie szuka i po części znajduje) trochę spokoju i ukojenia. W jednym z utworów na płycie pada wręcz wyszeptane zdanie „Let’s go down to the beach”. Takich właśnie momentów, pełnych szeptów jak również melancholijnych gitar, przywołujących wczesny ranek na plaży i samotny spacer pośrodku rozkosznego odgłosu łagodnych fal, jest na Ki dosyć dużo. Nawet te drapieżne utwory budowane są, rzekłbym, bardzo leniwie i spokojnie.
Płyta wydaje się być także zupełnie inaczej zmiksowana niż dotychczasowe dzieła Devina. Dosyć łagodna, jak na albumy artysty perkusja, jakby mniej skompresowane gitary i generalnie zdecydowanie bardziej naturalne niż dotychczas brzmienie, przekładają się na album może nie brzmiący mocno, ale za to brzmiący naprawdę ładnie.
Tym bardziej szkoda, że to niezwykle ciekawe wydawnictwo jednak w równym stopniu rozczarowuje, co oczarowuje. Cóż, toporna stylistyka kilku utworów (np. Disruptr, czy Heaven Send) i monotonia brzmienia trochę mnie uwierają, bo nie przekłada się to wszystko na siłę wyrazu. Album ten przywodzi mi na myśl przysłowiowe piłowanie gałęzi, na której się siedzi, bo melodyka była zawsze niezwykle mocnym punktem płyt Devina, a artysta na Ki wydaje się świadomie z tego atutu rezygnować. Niemniej jednak jeżeli poszukiwania artystyczne, a przede wszystkim klimat ducha skierowały twórczość Kandyjczyka na takie tory, to jego prawo.
Momentami zaskakująco słabo jest jednakże również w wypadku utworów nieco bardziej melodyjnych. Wymieniłbym tutaj zwłaszcza kompozycję Ki, która niezbyt zasługuje na status tytułowej. Jest ten utwór niby śpiewny, a i epicki finał posiada, ale jakoś takie to wszystko dosyć jałowe. A jak powinien nazywać się ten album? Terminal! To moim zdaniem jeden z najpiękniejszych utworów w dorobku artysty. Przepiękne melodycznie, czarujące spokojnym i onirycznym klimatem 7 minut. Ojjjj... nie można by tak dłużej i częściej na Ki, Devin? To pytanie retoryczne niechaj takim pozostanie, a ja dodam jedynie, że dla tego utworu warto sięgnąć po najnowszą płytę Devina Townsenda. A zresztą... może nie tylko dlatego, bo, Ki jest, jak już wspomniałem, albumem zaskakującym. Taką płytą z gatunku „love it or hate it”. Warto więc wyrobić sobie zdanie samemu.