Yes - Keys To Ascension

Artur Chachlowski

ImagePo wielu latach oczekiwań i niespełnionych nadziei zwolennicy „prawdziwego” Yes mogą nareszcie wygodnie zasiąść w fotelach i z radością wysłuchać najnowszego koncertowo - studyjnego dwupłytowego albumu swoich ulubieńców. A przy tym z satysfakcją przyglądać się jak na dłoniach największych sceptyków wyrastają kaktusy... 

O możliwości powrotu grupy Yes w składzie, w którym zespół ten odnosił największe sukcesy mówiło się już od dawna. Ale każdy kolejny album ukazujący się w ciągu ostatnich kilkunastu lat przynosił rozczarowanie i pozostawiał uczucie niedosytu. Rozczarowała nawet ta przedziwna, zapowiadana jako swoisty powrót do korzeni płyta „Union” sprzed 6 lat, kiedy Yes tworzyło aż 8 muzyków... Wreczcie jesienią ziściły się marzenia najwytrwalszych fanów: na rynku pojawił się album „Keys To Ascension”, który obok starszych kompozycji wykonanych na  żywo w  trakcie trzech koncertów zarejestrowanych w marcu ubiegłego roku w Kalifornii zawiera 30 minut premierowego materiału grupy Yes w postaci dwóch wielowątkowych i rozbudowanych kompozycji: „Be The One” oraz „That, That Is”. Ale zanim opowiemy jak doszło do wydania tej płyty cofnijmy się w czasie o prawie 30 lat wstecz...

Doszło wówczas do fuzji kilku działających w Wielkiej Brytanii grup , w których działali m.in.: Jon Anderson (voc), Chris Squire (bg), Pete Banks (git), Bill Bruford (dr) i Tony Kaye (key). Był to zalążek zespołu, któremu nadano nazwę Yes. Jaką pozycję osiągnął on w kilka lat później tego nie trzeba chyba przypominać tym wszystkim, którzy choć trochę interesują się historią muzyki rockowej. Dość powiedzieć, że obok Genesis, ELP, czy Pink Floyd stał się Yes najsłynniejszym przedstawicielem gatunku określanego mianem rocka symfonicznego. Jednakże pierwsze płyty wydane pod szyldem Yes wcale nie wskazywały, że na brytyjskiej scenie muzycznej pojawiło się jakieś nowe, szczególne zjawisko. Dopiero zmiana gitarzysty (Pete’a Banksa zastąpił Steve Howe) oraz sukces trzeciego albumu zatytułowanego „The Yes Album” (1971) sprawiły, że zespół zaistniał w świadomości tysięcy słuchaczy po obu stronach Atlantyku. W tym czasie w składzie zespołu nastąpiła kolejna istotna zmiana personalna. Miejsce za klawiaturą zajął Rick Wakeman - wówczas zaledwie obiecujący i uzdolniony improwizator, dzisiaj przez wielu uważany za prawdziwego guru i czarodzieja syntezatorów. To dzięki niemu zdecydowanie zmieniła się stylistyka muzyki Yes. Kompozycje stały się nieco dłuższe,  a cała grupa coraz śmielej poruszała się po terytoriach zbliżonych do muzyki klasycznej. Trzy kolejne albumy: „Fragile” (1972), „Close To The Edge” (1972) i trzypłytowy koncertowy Yessongs (1973) stały się prawdziwymi kamieniami milowymi w karierze zespołu, czyniąc Yes jedną z najpopularniejszych grup rockowych na świecie. To właśnie te trzy płyty nagrane zostały w tym magicznym składzie: Anderson - Squire - Howe - Wakeman - Bruford. Jak czas pokazał na powrót zespołu do tego personalnego kształtu musieliśmy czekać aż 23 lata. Kolejne zmiany personalne (przenoszącego się do King Crimson Bruforda zmienił Alan White, a Wakemana, wprawdzie tylko na jednej płycie  - „Relayer” (1974) zastąpił Patrick Moraz) spowodowały, że notowania zespołu gwałtownie leciały w dół. Nie zapominajmy, że był to okres prawdziwego boomu muzyki punk i rock progresywny coraz skuteczniej spychany był na margines popularności. Trzeba jednak przyznać, że w tym trudnym dla proggersów okresie Yes zrealizował album wybitny. Nie można przecież inaczej określić po latach płyty „Going For The One” (1977) niż mianem perfekcyjnej, przepięknej i do końca przemyślanej. Po wydaniu albumu „Tormato” (1978), który składał się z krótkich 3-4 minutowych utworów, co bardzo rozczarowało miłośników zespołu, było jasne, że dni grupy Yes są policzone. I tak też się stało. Szeregi Yes ponownie opuścił Rick Wakeman, a w ślad za nim poszedł wokalista i lider zespołu Jon Anderson. Lecz wówczas stało się coś nieprawdopodobnego: zespół zmobilizował się raz jeszcze, gdy zadecydowano o dokoodoptowaniu do składu dwóch muzyków tworzących święcący wówczas prawdziwe triumfy duet The Buggles. Tych dwóch nowych ludzi to znani skąd inąd Trevor Horn (key, voc) oraz Geoff Downes (key). W 1980r. na rynku pojawiło się wydawnictwo zatytułowane „Drama”, do dziś uważane za płytę nagraną przez najdziwaczniejsze wcielenie Yes. Chociaż znowu trzeba oddać zespołowi sprawiedliwość i odnotować fakt, że „Drama” to całkiem udana pozycja w przebogatej dyskografii grupy Yes. To śmiałe poderwanie się do lotu było jednak zaledwie łabędzim śpiewem zespołu i w 1981r. podano oficjalnie, że Yes przestaje istnieć.

I w tym momencie rozpoczyna się drugi rozdział tej historii. Jesienią 1983r. cały świat zakochał się w nietypowo, ale jakże nowatorsko brzmiącym utworze „Owner Of The Lonely Heart”. Przebój ten okupował przez długie tygodnie czołowe miejsca zestawień najlepiej sprzedających się singli, a udany teledysk pozwolił na przybliżenie milionom słuchaczy nowego oblicza zespołu. Zespołu, który niespodziewanie powrócił albumem „90125” tak doskonale pasującym do rockowych mód tamtego okresu. Powrót Yes nie oznaczał powrotu do korzeni; obok kwartetu starych znajomych: Andersona, Squire’a, Kaye’a i White’a w składzie pojawił się nowy człowiek - gitarzysta Trevor Rabin, który wpuścił trochę świeżego powietrza w z lekka dusznawą atmosferę muzyki Yes końca lat 70-tych. Album „90125” to niewątpliwy przełom w karierze grupy. Duży sukces komercyjny zespół opłacił sporym kompromisem artystycznym. Dla wszystkich stało się jasne, że to właśnie Trevor Rabin ze swoim upodobaniem do popowej stylistyki staje się niekwestionowanym liderem zespołu. Co udało się w przypadku albumu „90125” poniosło sromotną klęskę na kolejnej płycie „The Big Generator” (1987). Po jego wydaniu doszło w grupie do wielkiego rozłamu. W atmosferze rozlicznych pretensji i sporów uwieńczonych procesem sądowym o prawo do używania nazwy na scenie rockowej pojawiły się jakby dwie rywalizujące ze sobą grupy. Jedna - skupiona wokół Jona Andersona, którą obok niego tworzyli Rick Wakeman, Bill Bruford i Steve Howe (w 1989r. wydali oni doskonały album zatytułowany po prostu „Anderson Bruford Wakeman Howe”, którym udowodnili, że znajdują się w niespotykanie wysokiej formie) i druga - na czele której stanęli Chris Squire i Trevor Rabin z prawem do firmowania swoich dokonań nazwą Yes.

Na szczęście spory nie zakończyły się totalną wojną, a zaskakującym połączeniem sił, czego ukoronowaniem był wspomniany na wstępie album „Union” (1991), który jak wiadomo okazał się jednak zupełną klęską artystyczną. Po tym wielkim rozczarowaniu kontynuowanie działalności w tym wieloosobowym wymiarze było ostatnią rzeczą, o której marzyli członkowie zespołu.  Jakimś cudem w dwa lata później Jonowi Andersonowi udało się przekonać niektórych swoich kolegów do nagrania w sumie dość mdłej i nijakiej, aczkolwiek zawierającej ze wszech miar udaną minisuitę „Endless Dream” płyty zatytułowanej „Talk”. Zniecierpliwieni i  nieco zdezorientowani niestabilnością składu sympatycy grupy nie wierzyli już, że Yes może odrodzić się  po raz kolejny. Jedynie ci najbardziej oddani i bezkrytycznie zakochani w muzyce sprzed lat marzyli: a może by tak kiedyś powrócił ten legendarny skład: Anderson, Squire, Howe, Wakeman i Bruford...?

I wreszcie stało się to, co wydawało się niemożliwe.Trzymamy w rękach album „Keys To Ascension”. Powrócił legendarny Yes, powróciła wspaniała muzyka, powrócił nawet nadworny autor okładek płyt zespołu Roger Dean. I właśnie dlatego album „Keys To Ascension” jest taki ważny. To nie tylko ponad 2 godziny rewelacyjnych starych i nowych kompozycji, lecz przede wszystkim spełnienie marzeń. To także nadzieja na pewną stabilizację w obozie Yes i nadzieja na kolejne, równie udane płyty. Musi coś być w tych gitarowych popisach Steve’a Howe’a, w magicznych dźwiękach dobywających się spod palców Ricka Wakemana, wspaniałych tonach wygrywanych przez Chrisa Squire’a na basie, potężnie i finezyjnie brzmiących bębnach Billa Bruforda oraz w tym szlachetnym, aksamitnym, wręcz anielskim wokalu Jona Andersona. A co? No to pytanie już każdy odpowie sobie sam. Wystarczy nastawić płytę, a muzyka Yes porwie nas wysoko, aż do nieba... Wszakże dzięki temu albumowi trzymamy w dłoni prawdziwe klucze do muzycznych niebios.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku