Gdy ktoś stereotypowo pomyśli o rocku progresywnym, to zapewne do głowy przyjdą mu nazwy: Genesis, Yes, King Crimson, ELP i Pink Floyd, a z bardziej współczesnych wykonawców być może Marillion, Pendragon czy IQ. Dlatego też od razu zaznaczę, że grupa Mother Black Cap nie kopiuje, ani nie wzoruje się w sposób oczywisty na żadnym z wymienionych wyżej zespołów. Nie stara się też swojej muzyki uczynić wypadkową ich dokonań. Gra po prostu swoje i robi to w ciekawy (i przekonywujący!) sposób. To wszystko, co do tej pory napisałem, a także wysłuchałem na nowej płycie tego zespołu upoważnia mnie do stwierdzenia, że album „The English Way” to pozycja warta bliższego poznania i godna solidnej rekomendacji. Co niniejszym czynię pisząc, dla Was drodzy Czytelnicy, ten tekst. A więc przejdźmy do szczegółów…
Dwa i pół roku temu, przy okazji recenzowania poprzedniej płyty Mother Black Cap pt. „In The Comfort Of Your Own Home…” napisałem: „Na próżno szukać informacji na temat tej grupy nawet w tak fachowym i rzetelnym magazynie, jak Rock Society. Ten fakt trochę dziwi, bo Mother Black Cap jest bardzo ciekawym zespołem. Potrafiącym grać muzykę na bardzo dobrym poziomie. To, że pozostaje nadal mało znany i niepowiązany z żadną wytwórnią płytową przekłada się na (…) nienajlepszą produkcję całej płyty…”. Od razu, więc śpieszę z wiadomością, że od czasu pierwszej płyty sporo się w tej materii zmieniło. Album „The English Way” w profesjonalny sposób wydała znana wytwórnia Cyclops i oprócz nienagannej produkcji wyposażony on został w o wiele ciekawszą, choć ciągle mającą pewne znamiona oszczędności, książeczkę. Zwiększony budżet na przygotowanie płyty wpłynął na jeszcze wyższą jakość muzyki. Nowe dzieło grupy Mother Black Cap jest bez wątpienia bardzo dobrze zagranym przez cały zespół (Martin Nico – g, Bob Connell – k, David Newson – bg, John Hughes – dr, Iain Jackson – v) hołdem złożonym muzyce wczesnych lat 70. Stare brzmienia (zwracam uwagę na wszechobecne partie grane na hammondach) i epicko–psychodeliczne klimaty zdecydowanie dominują na tej płycie.
Płyta „The English Way” zaczyna się od dość spokojnego, stonowanego utworu „Breydon Sunrise” opowiadającego o pięknej przyrodzie okolic, rodzinnego dla zespołu, Norwich. Przyznam, że to surowo brzmiące nagranie robi na mnie najmniejsze wrażenie spośród 7 utworów wypełniających to wydawnictwo. Jednak finałowe gitarowe solo – przyznaję: pycha, palce lizać! To zaledwie wstęp i wprawka przed tym, co za chwilę ma dopiero nastąpić. „Child Of Our Time” to kolejny bardzo spokojny, balladowy numer. Trochę trąci duchem muzyki flower–power i beztroskimi hippisowskimi czasami. Po pięciu balladowych minutach następuje niespodziewana 90-sekundowa elektroniczna sekwencja przypominająca trochę pinkfloydowskie „On The Run”. Ciekawy to zabieg, który podkreśla wagę następującego po tym fragmencie efektownego finału tej kompozycji, w którym ze zdwojoną siłą powraca temat przewodni z pierwszej części.
Z indeksem 3 znajdujemy najkrótszy na płycie utwór wokalny zatytułowany „Home”. Gitary i fortepian do złudzenia przypominają to, co na swojej pierwszej płycie grał Genesis, chórki w tle brzmią niczym jak na albumach Renaissance, a Iain Jackson (to nowy człowiek w zespole!) śpiewa tak, jakby był… Annie Haslam w spodniach. Nagranie „Home” to bardzo zgrabne trzy minuty, po których następuje instrumentalna kompozycja „In Vino Veritas”. Precyzyjniej byłoby powiedzieć, że prawie instrumentalna, bo od czasu do czasu śpiewany jest chóralnie tytuł tego utworu. Całość jest przykładem doskonałej zespołowej pracy całej grupy. Przyznam, że „In Vino Veritas” jest jednym z moich najbardziej ulubionych fragmentów całego albumu. Co chwilę inny instrumentalista „przejmuje władzę” w tym utworze; najpierw szaleje fortepian, potem hammond, następnie syntezator, potem gitara i wreszcie bas. Wyraźnie słychać tu echa dokonań grupy Focus. Tak mi się przynajmniej wydaje…
W „Don’t Change Me” mamy do czynienia z kolejną balladą, tym razem o hymnowym charakterze. Spokojny rytm i dostojny wokal torują drogę gitarze, która w trzeciej minucie gra niesamowicie efektowne solo. Brawo! Bardzo udany to utwór.
Zaraz po nim mamy 53-ekundową liryczną miniaturę „Flying Kites” zagraną w zachwycający sposób przez Boba Connella na fortepianie. To wstęp do wielkiego punktu kulminacyjnego tego krążka.
Bo oto teraz nadchodzi pora na najważniejszy utwór na płycie. Tytułowa suita, która zamyka to wydawnictwo to 18 minut naprawdę wielkiego finału. Finału przez duże F, finału pełnego epickiego rozmachu i niezliczonych zmian tempa. Szacunek! Bardzo dużo dzieje się w tym utworze… Powiem inaczej: bardzo dużo bardzo dobrego się tu dzieje. Zaczyna się jak Focus (znowu), po czym dzięki syntezatorowemu solo mamy powrót do teraźniejszości (na kilkadziesiąt sekund kłania się tu duch muzyki neoprogresywnej, ale to jedyny ślad tego podgatunku na tej płycie), potem mamy coś z ducha The Beatles, potem jest ostra, nieomal nowofalowa jazda z chaotycznymi (to zamierzony efekt) wstawkami wokalnymi, aż wreszcie nadchodzi wielki, epicki, podniosły finał ze świetną, „świdrującą” gitarą. Suita „The English Way” posiada patriotyczny tekst, mówiący o tęsknocie za minioną potęgą Imperium Brytyjskiego oraz za urokami codziennego typowo angielskiego stylu życia. W utwór wpleciono fragment słynnego orędzia do narodu Winstona Churchilla wygłoszone po ewakuacji Dunkierki, kilka sprawozdań sportowych relacjonujących wielkie chwile angielskiego sportu: komentarz po strzelonej bramce w dogrywce zwycięskiego dla Anglii finału piłkarskich mistrzostw świata w 1966r., pamiętne przyłożenie Johnny Wilkinsona w finałowym meczu z Australią w Pucharze Narodów w rugby w 2003r. czy wywiad z Kelly Holmes – zdobywczynią dwóch złotych medali na olimpiadzie w Atenach, a także fragmencik jednego ze słynnych skeczów Monty Pythona z Johnem Cleesem w roli głównej. I sądząc po tekście tej kompozycji oraz po opisanych powyżej zabiegach pozamuzycznych zespół Mother Black Cap (a zwłaszacza jego lider, autor tekstów i koncepcji całej płyty, Martin Nico) to bardzo wrażliwi i myślący artyści, potrafiący pisać i komponować „ku pokrzepieniu serc”.
Jak się okazuje, członkowie grupy Mother Black Cap, ci dumni synowie Albionu, choć są stosunkowo młodymi ludźmi, potrafią nie tylko grać muzykę zdecydowanie zorientowaną na minione czasy (gdyby ktoś bez uprzedzenia kazał mi odgadnąć po pierwszym przesłuchaniu, w którym okresie został nagrany ten album, z pewnością prędzej bym powiedział, że na początku lat 70. minionego stulecia niż pod koniec pierwszej dekady XXI w.), ale i tęsknić za tym, co minęło, co było, czego dziś już nie ma… I opowiadać o tym swoją muzyką. A robią to w sposób tak interesujący, że wszechobecna na płycie „The English Way” nutka nostalgii za starymi dobrymi czasami (nie tylko dla muzyki) nastraja słuchacza w bardzo optymistyczny sposób.
Bardzo miło słuchało mi się tej płyty. Nie ma co ukrywać, udała się ona grupie Mother Black Cap, i to bardzo…