Touchstone - Wintercoast

Artur Chachlowski

ImageTrochę się pozmieniało się w grupie Touchstone od czasu wydania pełnowymiarowego debiutu w postaci albumu „Discordant Dreams” (2007). Wtedy to zarówno perkusista Al Melville, jak i wokalistka, Kim Seviour byli nowicjuszami w zespole. Teraz oboje pełnią w Touchstone o wiele ważniejsze role niż kiedyś. Szczególnie dotyczy to Kim, która na nowej płycie prawie przez cały czas znajduje się w świetle jupiterów. Po wysłuchaniu albumu „Wintercoast” mogę śmiało powiedzieć, że to właśnie ona jest centralną osobą w zespole. Zdecydowanie zdominowała ona pozostałych członków zespołu, i wydaje mi się, że trochę przesunęła stylistykę grupy na bardziej gotyckie terytoria.

Album „Wintercoast” rozpoczyna się tam, gdzie kończyła się poprzednia płyta. Kilka znajomych dźwięków z płyty „Discordant Dreams” na tle których rozlega się głos… Jeremy Ironsa. Tak, tak, narracja w wykonaniu tego słynnego aktora stanowi preludium do całej płyty i jest zarazem wstępem do tytułowej, składającej się z 4 części kompozycji. Nie wiem jak grupa Touchstone tego dokonała, ale udział tak kultowej postaci, jaką niewątpliwie jest Irons, mocno nobilituje tę płytę. Podobnie jak i osoba Johna Mitchella (tego od Areny, It Bites i Kino), który dokonał finalnego miksu całego materiału. Inna rzecz, czy oba te dwa nazwiska uratowały płytę „Wintercoast”? Moim zdaniem nie. Bo nie takiej płyty po grupie Touchstone się spodziewałem. Wiem, że każdy może eksperymentować i szukać własnej drogi artystycznej, ale po wczesnych nagraniach tej grupy (EP-ka „Mad Matters”) byłem pewien, że Touchstone ma zadatki na to, by przedrzeć się do czołówki brytyjskiego prog rocka.

Tymczasem zespół obrał inną drogę i niespodziewanie trochę upodobnił się trochę (chyba za sprawą dominującej roli Kim) do grup Nightwish i Within Temptation. Już w tym umieszczonym na początku albumu tytułowym epiku mamy tyle odniesień do Finów z Nightwish, że można byłoby je wyliczać bardzo długo. Poprzestańmy na krótkiej wzmiance o barwie głosu Kim, która chwilami do złudzenia przypomina Tarję, symfonicznych klawiszach (to do niedawna szef zespołu, bo już chyba teraz nie, Rob Cottingham), soczystych gitarowych solówkach (Adam Hodgson) oraz rytmicznie napędzającej muzykę zespołu sekcji: Paul Moorghen (bg) – Al Melville (dr). Utwór „Wintercoast” to gotycki metal jak się patrzy, a zarazem jawna deklaracja zespołu: „tak, zmieniliśmy się i teraz próbujemy sił na trochę innym poletku”.

Swoją stylistyczną woltę demonstrują także i w kolejnych utworach. „Zinomorph” ze swoją pseudosymfoniczną sekcją instrumentalną oraz zaśpiewany przez Kim chyba o pół tonacji za wysoko „Voices” są tego oczywistymi dowodami. Jest na szczęście na nowej płycie prog rockowy epik z prawdziwego zdarzenia. To finałowa kompozycja zatytułowana „The Witness”. Opowiada ona o tragicznym wypadku samochodowym i jest którymś już w tym roku (po Dream Theater, a jeszcze przez nowym krążkiem grupy Porcupine Tree) utworem opartym na podobnym temacie. Rozbudowana instrumentalna sekwencja w drugiej części tej kompozycji robi bardzo dobre wrażenie. Szkoda tylko, że urywa się ona tak niespodziewanie, bo pozostawia lekkie poczucie niedosytu.

Są jeszcze dwa utwory, przy których w trakcie słuchania płyty „Wintercoast” postawiłem duży plus. Pierwszy to „Original Sin”. Niezła melodia, dobry refren, efektowna solówka na gitarze i fajne klawisze w tle. Niezwykle ciekawa to piosenka. To samo można powiedzieć o „Solace”. To bardzo osobisty i smutny utwór Kim (w tym utworze to ona jest autorką tekstu, pozostałe napisał Cottingham) opowiadający o trudnych chwilach związanych ze śmiercią jej ojca.

Zwracam też uwagę na nagranie „Line In The Sand”. To swoisty protest song mówiący o niesprawiedliwościach tego świata. Posiada on efektowny początek, świetnie zagraną na syntezatorach część instrumentalną i naprawdę bardzo udany, wpadający w ucho refren. Ale o pozostałych utworach na płycie niestety nie można zbyt wiele dobrego powiedzieć. „Strange Days” to dynamiczny rockowy numer, który chyba bardziej pasowałby na płycie Van Halen. „Jocker In The Pack” zaczyna się z kolei jak „The Day That Never Comes” grupy Metallica, a potem następuje szalone, wielopiętrowe gitarowe solo, na tle monumentalnie brzmiących klawiszy. Lecz z tego pompatycznego początku wyłania się prosta, by nie rzec: jałowa, piosenka. W obu tych utworach na kilka linijek śpiewanego tekstu odzywa się głos Roba Cottinghama, co na chwilę rozjaśnia te nijakie piosenki.

Zresztą ilekroć wokal Cottinghama rozlega się na tej płycie (jest tak w utworach „Wintercoast”, „Strange Days”, „Jocker In The Pack”, „Zinomorph”, „Line In The Sand”, oraz „The Fitness”) od razu robi się lepiej, cieplej i ciekawiej. Być może nie jest on najlepszym wokalistą, ale jakoś jego głos bardziej mi odpowiada. No i chyba zdecydowanie bardziej pasuje on do muzyki granej przez Touchstone niż wokal Kim.

Trochę szkoda, że w porównaniu do wcześniejszych nagrań grupy Touchstone Rob usunął się w cień. Moim zdaniem jest on niekwestionowanym liderem zespołu (wspominałem powyżej co najmniej kilkakrotnie o jego świetnych partiach granych na syntezatorach) i prawdę powiedziawszy wołałbym, by na kolejnych płytach Touchstone wziął on ponownie sprawy w swoje ręce. A Kim chyba lepiej sprawdza się w roli jego pomocnika…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!