Progresywny świat usłyszał o naszym bohaterze po raz pierwszy na początku 1992 roku, kiedy to przystąpił on do zdobywającego sobie coraz większą popularność zespołu Landmarq. Popularność ta wynikała z opublikowanego kilka miesięcy wcześniej na kompilacyjnym albumie wytwórni SI Music utworu „Suite St. Helen’s”. Ta blisko 10-cio minutowa kompozycja wykonana była przez Landmarq jeszcze z wokalistą Robem Lewisem Jonesem. Jednak jego udział w składzie zespołu okazał się dość krótkotrwały, a nowy twarz w zespole w osobie Damiana Wilsona przysporzyła tej grupie nie tylko ciekawie brzmiącego głosu, lecz także szereg interesujących pomysłów muzycznych. Debiut płytowy Landmarqu „Solitary Witness” (1992) okazał się niebywałym sukcesem, podobnie jak i wydany rok później drugi krążek zatytułowany „Infinity Parade”. Płyty te szybko utorowały drogę zespołowi do ścisłej czołówki brytyjskiego artrocka, a wszystkie fachowe fanziny związane z tym gatunkiem zaczęły wymieniać nazwę Landmarq jednym tchem obok Pendragonu, Galahadu, IQ, czy Shadowlandu.
Zalety obecności Wilsona na albumach zespołów Landmarq i Threshold dostrzegli wkrótce bossowie wielkich koncernów płytowych, którzy pod koniec 1993r. zachłysnęli się możliwościami wokalnymi naszego bohatera w trakcie przesłuchań potencjalnych następców Bruce’a Dickinsona po opuszczeniu przez niego grupy Iron Maiden. Damian znalazł się na trzyosobowej shortliście finalistów i choć w efekcie posada w Iron Maiden przypadła komuś innemu, to podpisał on kontrakt na występy w tworzonej wówczas grupie La Salle, która jednak z neoprogresywnym rockiem wspólnego miała raczej niewiele.
W międzyczasie dwie „macierzyste” grupy Wilsona, czyli Landmarq i Threshold postarały się o nowych wokalistów i wydawało się, że jego działalność w artrockowym świecie jest już raz na zawsze zamkniętą kartą historii. Ale niespodziewanie, gdzieś w połowie 1995 roku, po wygaśnięciu kontraktu z La Salle i po rozlicznych rozczarowaniach związanych z działalnością tego zespołu Damian Wilson mógł znowu przystąpić do realizacji swoich nowych pomysłów. Rozpoczął współpracę z synem Ricka Wakemana Adamem i założył z nim grupę Jeronimo Road, z którą zrealizował m.in. nagranie „Starship Trooper” dla potrzeb przygotowywanego przez firmę Magna Carta albumu - hołdu twórczości grupy Yes. Z kolei, gdy tylko koledzy z Thresholdu i Landmarqu dowiedzieli się, że Wilson ma znów rozwiązane ręce, czym prędzej pozbyli się jego następców i dokoodoptowali go do swych składów w charakterze pełnoprawnego członka. Wielki powrót Wilsona do branży podkreślony został przez bardzo udane nowe albumy tych formacji. W 1996 roku Landmarq wydał swój trzeci krążek „The Vision Pit”, a w marcu 1997 roku Threshold zrealizował doskonale przyjętą płytę „Extinct Instinct”. Jakby jeszcze tego było mało jesienią ubiegłego roku ukazał się wspomniany na wstępie debiutancki solowy album Damiana Wilsona zatytułowany „Cosmas”. Muzycznie nie przypomina on raczej tego, do czego przyzwyczaił on nas w trakcie działalności w Landmarq i Threshold, bowiem zawiera on w dużej mierze liryczne ballady („I Want To Build My World”, „You Hurt Me Inside”, „Nothing In This World Remains The Same”), akustyczne piosenki momentami ocierające się o folk („She’s Like A Fable”), a nawet o stylistykę country („Naturally”, „Please Don’t Leave Me Till I Leave You”). Piękno niektórych utworów podkreślane jest bogatą orkiestrową aranżacją („Just A Way It Goes”), niektóre z nich są pastiszami muzyki soul („Agony”), a tylko jedno nagranie ma nerw ostrego rockowego numeru („Naked”). „Cosmas” to album absolutnie przepiękny, przy którym można odpocząć, zrelaksować się i pomarzyć. To jakby chwila odpoczynku po zalewającej nas zewsząd fali głośnych dźwięków techno, disco i rap. To także ucieczka od patetycznych i złożonych artrockowych aranżacji, czy rozdygotanych heavymetalowych melodii. To Damian Wilson jakiego nie znamy. Niby ciągle ten sam, z tym samym szlachetnym głosem, z ta sama ciepłą dozą swej wielkiej indywidualności, ale w towarzystwie niezwykle nietypowego instrumentarium: skrzypce, wiolonczele, flety, harfy, oboje, akordeony, mandoliny, trąbki, saksofony i kontrabasy. Jeśli słyszymy już na tym albumie gitarę, to bądźmy pewni, że jest to 12-strunowa gitara akustyczna, jeśli perkusję, to okrojoną do tamburyna i kilku werbli. Zatem czy ta muzyka to ciągle rock? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Jedno jest pewne: słuchając tej płyty nikt z sympatyków Damiana Wilsona nie poczuje się rozczarowany. A jeśli już ktoś upiera się przy etykietkach, to do głowy przychodzi mi takie oto stwierdzenie: „Cosmas” to album z kameralną muzyką progresywną. I z absolutnie wspaniałym, niepowtarzalnym, rewelacyjnym głosem Damiana Wilsona. Album, którego warto słuchać w nieskończoność. Bo takich płyt już prawie nikt nie ma dziś odwagi nagrywać.