Nazwisko naszego bohatera najczęściej wymienia się właśnie w kontekście jego współpracy z Genesis, choć tak naprawdę o Rayu Wilsonie cały rockowy świat usłyszał w 1994r. dzięki superprzebojowi „Inside” grupy Stiltskin. Ten temat wykorzystany później jako podkład do reklamówki jeansów zyskał sobie statut autentycznego megahitu. Było to już szmat czasu temu, niemniej na swojej nowej płycie Ray chciał chyba zdyskontować swój sukces sprzed lat i ponownie sięgnął po ten utwór. Ale o szczegółach za chwilę. Warto wiedzieć, że Stiltskin wcale nie był pierwszym zespołem, w którym występował nasz bohater. Inna rzecz, że w jego przypadku działa przedziwna prawidłowość: każda formacja, z którą nagrywa płytę, zaraz po jej wydaniu rozwiązuje się. Tak było z grupą Guaranteed Pure, tak było ze wspomnianym już Stiltskinem, tak było w przypadku Genesis, tak wreszcie stało się w przypadku zespołu Cut, który Wilson zawiązał tuż po rozstaniu się z Tony Banksem i Mikiem Rutherfordem. Wygląda na to, że ten obdarzony unikalnym, ciepłym głosem artysta skazany jest na działalność solową. Wydany w tych dniach jego nowy album „The Next Best Thing” to już trzecia płyta w jego dorobku. W 2001r. ukazał się koncertowy „Live & Acoustic”, na którym Ray nie tylko wykonywał szereg swoich wielkich hitów pamiętających jeszcze czasy Genesis i Stiltskin, ale sięgnął także po repertuar Phila Collinsa i Petera Gabriela. Trzeba przyznać, że sprawdził się on idealnie w konwencji kameralnego akustycznego występu na żywo. Nieliczna garstka polskich fanów miała zresztą okazję przekonać się o tym podczas występu Raya w Trójkowym Studiu im. Agnieszki Osieckiej w maju ubiegłego roku. Druga płyta Wilsona „Change” (2000) to już kolekcja premierowych nagrań. I co trzeba przyznać, kolekcja przygotowana z wielkim pietyzmem, głęboko przemyślana, sprawiająca niesamowitą radość przy słuchaniu. Albumem tym Ray udowodnił, że jest samodzielnym, nieprzeciętnie zdolnym artystą, któremu niesłusznie przyczepiono łatkę „człowieka, który wykończył Genesis”. Wilson z niechęcią wspomina rozstanie z Genesis: „Chyba każdy byłby zadowolony, gdyby sprzedał swoją płytę w ilości 2 milionów egzemplarzy. Każdy, tylko nie Tony, Mike i chmara menadżerów z wytwórni płytowej. Chcieli 5 milionów. Było o połowę mniej. Więc stwierdzili, że trzeba zakończyć całą zabawę. Najgorsze, że nikt tego ze mną nie konsultował. Decyzje były podejmowane bez porozumienia ze mną. Kiedy postanowiono zakończyć naszą współpracę, poczułem się nagi”. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Właściciel niesamowitego głosu, a co najważniejsze ten obdarzony ogromnym talentem kompozytorskim i scenicznym artysta mógł wreszcie rozpocząć pracę na własny rachunek. I wspomnianą już płytą „Change” wygrał swoją szansę. Nie dość, że przekonał do siebie fanów starego Genesis, to zyskał spore grono nowych sympatyków, którzy potrafili docenić niewątpliwe piękno takich utworów, jak „Goodbye Baby Blue”, „Cry If You Want To”, czy „Beach”. Teraz, równo rok po premierze tamtego albumu, Ray przygotował album zatytułowany „The Next Best Thing”. Tytuł ten potrafi tyleż budzić szacunek, co i wprowadzać w błąd. O ile jeszcze „Change” śmiało można było nazwać płytą najlepszą w swoim rodzaju, to nowe dzieło Wilsona na pewno nie jest „kolejną najlepszą rzeczą” w jego dorobku. Nie żeby to był album całkowicie nieudany, ale mimo wszystko rozczarowuje. Dlaczego? Mam wrażenie, że na nowej płycie Ray świadomie, ale chyba niepotrzebnie porzucił unikalną atmosferę intymności albumu „Change” na rzecz bardziej chropowatego, jakby nieuporządkowanego brzmienia. Nie znaczy to wcale, że na „The Next Best Thing” królują wyłącznie ostre rockowe numery. Wręcz przeciwnie, nie brak na tej płycie urokliwych ballad, ale tym co najbardziej zapamiętuje się po kilkukrotnym przesłuchaniu jest fakt, że nowe piosenki Wilsona są jakby mniej dopracowane, mniej ułożone, a całość płyty gorzej skomponowana. Niektóre z nagrań kończą się w chwili, gdy aż prosi się, by jeszcze trwały, by pewne pomysły w nich zawarte zaczęły rozwijać się na dobre. Najlepszym tego przykładem może być zaskakujące solo na trąbce w utworze „The Fool In Me”. Kilka taktów melodii zagrane na tym instrumencie wydaje się jakby całkowicie wyjętych z kontekstu, brak tutaj pociągnięcia kilku dalszych nut, jakiegoś powtórzenia lub postawienia przysłowiowej kropki nad „i”. Najdłuższe nagranie na płycie, „The Actor” trwa zaledwie 4 i pół minuty, a to przecież idealny materiał na epicką eksplorację ciekawych tematów w nim zawartych. Kolejnym kontrowersyjnym pomysłem jest zamieszczenie na „The Next Best Thing” remake’u słynnego przeboju „Inside” pamiętającego jeszcze czasy Stiltskin. Co kierowało Rayem, gdy umieszczał to nagranie na swojej nowej płycie, tego doprawdy nie wiem. Tym bardziej, że nowa wersja i oryginał niewiele się od siebie różnią. A jeśli już różnią się czymkolwiek, to tym, że oryginał jest lepszy. W ogóle kilka pierwszych utworów na albumie „The Next Best Thing” należy do jego najsłabszych punktów. Otwierające całość antywojenne (a może antyamerykańskie?) nagranie „These Are The Changes” wyróżnia się jedynie monotonnym, zapętlonym wykrzykiwaniem tytułowego wersu oraz wykorzystaniem przemówień kilku amerykańskich prezydentów, o chybionym pomyśle z „Inside” już pisałem, w „How High” słyszymy wprawdzie świetne gitarowe solo, ale nawet ono nie jest w stanie ocalić tego nudnawego numeru. W „The Fool In Me” drażni trąbka i dopiero w piątym w całym zestawie „Adolescent Breakdown” Wilson zaczyna wchodzić na właściwe tory. To pierwsza z przeuroczych ballad, które znajdujemy na „The Next Best Thing”. Myślę, że Ray właśnie w balladowym repertuarze czuje się najlepiej. Dowodzi tego kolejna liryczna piosenka „Sometimes”, która jest jednym z najjaśniejszych punktów jego nowego albumu. Zaraz po niej mamy następną ładną balladkę „Alone”, w której Ray brzmi – to wcale nie zarzut! – niczym Chris Isaak w „Wicked Game”. I w tym momencie na trzy minuty następuje diametralna zmiana nastroju, bo oto rozpoczyna się nagranie „Magic Train”, które jest idealnym przykładem „niedoszlifowania”, „przybrudzenia” i „chropowatości” nowej muzyki Wilsona. Nie jest to słaby numer, ale wypada on wyjątkowo blado, szczególnie przy następującym zaraz po nim utworze „The Actor”. Zaczyna się on powoli, po cichutku, słyszymy tylko delikatne klawisze, gitarę akustyczną i hipnotyzujący głos Wilsona, ale po dwóch zwrotkach nagle odzywa się dynamiczna perkusja, pojawia się orkiestra i całe nagranie nabiera potężnego, epickiego brzmienia z fajnym motywem granym na klawesynie. Mocny utwór. Szkoda tylko, że tak szybko się kończy. Na szczęście przy kolejnej piosence „Ever The Reason” nastrój nie pryska, a wręcz umiejętnie podsycany jest przez magiczne brzmienie gitary i ciekawy chórek w wykonaniu Amandy Lyon. „Pumpkinhead” to z lekka rozchwiany rockowy numer zagrany w jednostajnym rytmie, posiadający ostry, heavymetalowy refren. I to już właściwie koniec płyty. Wprawdzie na deser otrzymujemy jeszcze instrumentalną, lecz nic nie wnoszącą do całości kompozycję „The Next Best Thing”. Dość zaskakujące to zakończenie albumu. Jakby wzięte z zupełnie innej bajki. Znowu pojawia się tu (niepotrzebnie!) trąbka, przewija się amerykańsko brzmiące solo na fortepianie w stylu Davida Fostera i gdy po kilku minutach wreszcie zaczyna się coś dziać... następuje szybkie i niespodziewane wyciszenie. Koniec płyty. Ale nie na taki koniec czekaliśmy przecież przez trzy kwadranse.
Nie chciałbym jednak by ktoś po przeczytaniu tej recenzji odniósł wrażenie, że nowe dzieło byłego wokalisty Genesis to płyta nieudana. Jest ona inna niż jej ubiegłoroczna poprzedniczka i, obiektywnie rzecz biorąc, trochę mniej udana. Mniej spójna, za bardzo zróżnicowana i zbytnio rockowa jak na naturalne pro balladowe predyspozycje głosu Wilsona. Warto jednak zapoznać się z muzyczną zawartością „The Next Best Thing”. Wszak nie wszystkie albumy muszą od razu rzucać na kolana. Ten akurat nie rzuca, choć znajdujemy na nim wystarczająco dużo naprawdę wartościowego materiału. A co najważniejsze, głos Raya Wilsona czaruje i zachwyca jak zawsze...