Spock's Beard - Beware of Darkness

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageJakże szybko płynie czas dla zespołów i ich fanów. Dziś fani Spock’s Beard mimo niezłej Feel Euphoria z pewnością nie są zachwyceni obecną sytuacją zespołu i z pewnym niepokojem patrzą na przyszłość grupy. I pomyśleć, że zaledwie 5-6 lat temu miłośnicy Brodaczy mieli takie „zmartwienia”, jak pytanie, ile jeszcze arcydzieł spod znaku Spock’s Beard ich czeka. Te bowiem pojawiały się jak grzyby po deszczu. W tym arcie pragnę przypomnieć drugiego po The Light grzyba, kultową już płytę Beware of Darkness.

Wydawnictwo otwiera jedyny na płycie utwór, którego nie skomponował Neal Morse. Tytułowa kompozycja autorstwa Goerge’a Harrisona to doskonały wstęp tej pięknej płyty. Od razu rozpoznajemy elementy, które dziś są znakami firmowymi Spock’s Beard. Nieszablonowe pomysły, niezwykle dynamiczny (choć w utworze chyba aż za głośny) bas, szalone partie syntezatorowe (tych, którym skojarzyło się z Clivem Nolanem i którzy nie są z tego powodu zadowoleni, uspokajam – to nie tego typu partie i dużo wyższa klasa :), Ryo Okumoto wymiatający na hammondach. Pewnie byłbym zachwycony tym utworem, gdybym posłuchał go w 1996 r. A tak, patrząc przez „śnieżny” pryzmat brakuje mi gęstego, przestrzennego brzmienia.

Po Beware of Darkness mamy Thoughts. Jak żyję, nie słyszałem w nowej progresji tak szokująco kiczowatego początku. Dolatujące z trzech stron brzdąknięcia, pierdyknięcia i chrzastnięcia to z pewnością oryginalny, nieszablonowy, wręcz awangardowy pomysł, lecz mnie on nie przekonał. Ale i tak gratuluję odwagi :). Zresztą utworu również, gdyż na szczęście jakość jego dalszych części pozwala zapomnieć o traumatycznych wspomnieniach pierwszych sekund. Thoughts to kawał całkowicie frywolnej, progresywnej jazdy. Zespół w tej siedmiominutowej kompozycji łączy tyle tematów, przejść, nieoczekiwanych, nieszablonowych rozwiązań, że aż głowa boli. Choć nie, źle się wyraziłem, od przybytku głowa nie boli, o ile ów przybytek jest rajcujący. A jest, oj jest, gdyż wbrew pozorom kompozycja tego misz-maszu zwanego Thoughts jest wcale misterna, choć odkrywa się ją po kilku przesłuchaniach. Dopiero wtedy człowiek cieszy się w pełni tym, co oferuje utwór, łącznie z Chórem Nawiedzonych Myślicieli - wtryniających się gdzie popadnie facetów z tym ich skocznym „thoughts are thinking, thoughts are coming....”. Hehe, kapitalny patent :).

Dobra, dajmy spokój, nie samymi myślami człowiek żyje. Zwłaszcza że po Thoughts przychodzi czas na perłę Beware of Darkness, The Doorway. Cudowne fortepianowe intro wprowadza nas w świat tej pięknej kompozycji, wyśmienitej w każdym calu. Świetna melodia, prześliczne ciepłe brzmienie, niebanalna gitarowa partia w środku utworu. Przyznam się, iż moim marzeniem jest usłyszeć The Doorway w nowoczesnej, przestrzennej wersji. Jakże wspaniale brzmiałby wspomniany gitarowy „środek”, gdyby został nagrany dziś, z pewnością z większą przestrzenią i głębią. Ech, może kiedyś doczekam... A tymczasem czekając będę słuchał pierwszej wersji The Doorway....

Gdy ucichną ostatnie dźwięki tego arcydzieła zaczyna się gitarowa miniaturka Chataqua, której IMHO mogłoby nie być. Utwór ten kojarzy mi się z późniejszym, painofsalvationowskim Dryad of the Woods, jednak w przeciwieństwie do perły z Remedy Lane w Chataqua gitara podróżuje samotnie do samego końca. Niezły to kawałek, aczkolwiek jak już wspomniałem, płyta by bez niego nie ucierpiała.

Inaczej jest z Walking on the Wind. Utwór ten może nie stał się moim ulubionym na płycie, lecz z pewnością należy go określić za kompozycję bardzo udaną. Zaczyna się ona od typowo yesowskiej partii instrumentalnej, środek muzycznie przypomina ścieżkę, którą zespół podążył na płycie Snow (tamże zwłaszcza refren Wind at My Back zawiera echa refrenu z Walking on the Wind), by zakończyć się symfonicznym odjazdem w stylu Genesis. Bardzo dobry to utwór, lecz na kolana mnie on nie powalił.

Podobnie jest z Waste Away. Jednak w przypadku tego kawałka sytuacja jest nieco inna. Na kolana nie powali mnie bowiem chyba nigdy „zwykła”, przyjazna stacji radiowej piosenka. Jednak czapki z głów dla Morse’a i spółki za to, że ów chwytliwy utworek skomponowali i zaaranżowali w sposób taki, że w efekcie Waste Away na głowę bije zdecydowaną większość obecnych przebojów ze sceny komercyjnej. Jestem pewien, że przy odpowiedniej promocji kawałek ten mógłby stać się radiowym hitem. Jest cholernie energetyzujący, łatwo wpada w ucho, znakomicie się go nuci.

Ostatni utwór na płycie to Time Has Come. To już bez dwóch zdań epik, ponad 16 minut, muzyczna wielowątkowość.... Jego jakość należy ocenić wysoko, choć kompozycja jest trochę nierówna. Utwór zachwyca doskonałym wstępem i świetnymi partiami instrumentalnymi. Z drugiej jednak strony bardzo dużo czasu zabrało mi polubienie choć w pewnym stopniu refrenu, a do zwrotek nie przekonałem się aż do dzisiaj. Cóż, stylistyka w tym utworze jest bardzo różnorodna (niczym w genesisowskim Supper’s Ready, z którym to utworem, sam do końca nie wiem czemu, ale Time Has Come mi się kojarzy), a nie każdemu wszystko akurat w ucho wpada. Niemniej jednak bardzo dobry to utwór i doskonałe zwieńczenie najlepszej w opinii wielu płyty Spock’s Beard. W opinii wielu, ale z pewnością nie w opinii wszystkich.

No właśnie. Kwestia najbardziej udanego dzieła "na płaszczyźnie brodatej" to często spór pomiędzy Beware of Darkness, a Snow (choć ja bym tu jeszcze dodał świetną The Kindness of Strangers, którą wolę od recenzowanego w niniejszym tekście krążka) – dwoma wydawnictwami z różnych okresów. I przez te różne okresy ze Spock’s Beard jest trochę jak z Porcupine Tree. Wśród tych, którzy pokochali Jeżozwierzów dzięki The Sky Moves Sideways, wielu nie potrafi do dziś przełknąć post-signify’owskiej drogi Steve’a Wilsona i spółki. Z drugiej strony znaczny procent obecnych fanów Porcupine Tree to melomani, którzy ich twórczość poznawali od tyłu i być może do dziś nie znają starszych płyt. Ze Spock’s Beard jest podobnie. Trzy pierwsze słynne albumy, The Light, Beware of Darkness i The Kindness of Strangers to jednak inna muzyka od tej z ery „śnieżnej”, która niby trwa do dziś, ale która na dobrą sprawę skończyła się nim na dobre się zaczęła, w końcu teraz mamy erę post-nealowską. Obecnie nie słychać już tak bardzo Yes i Genesis, Brodacze postanowili na nowoczesność i to zarówno jeśli chodzi o brzmienie, jak i styl kompozycji. I w tej sytuacji mamy dziś jakby dwa obozy: fanów „Starej Brody” nie mogących się przekonać do nowego wcielenia zespołu (albo mogących się przekonać z zastrzeżeniem, że to już nie TO) i miłośników Snowa, którzy pierwsze albumy uważają za znakomite, ale nie aż tak świetne jak Snow (tutaj muszę się zabezpieczyć – oczywiście istnieją wyjątki potwierdzające regułę). No i ja akurat jestem w tej drugiej grupie. Dlaczego? Otóż niby powinienem być w pierwszej, wszak większa progresywność (nie w sensie postępowości rzecz jasna) wczesnych płyt Brodaczy w porównaniu ze Snowem nie podlega dyskusji, a ja wyżej cenię muzyczny styl z Beware of Darkness od tego na "Przygodach Johna Sikestona". Co w takim sensie decyduje? Już pomijając konceptualność i całą otoczkę ostatniego albumu Brody z Nealem, decyduje czynnik często obecny w ewoluowaniu zespołów. Spock’s Beard jest moim zdaniem grupą, która w ciągu kilku lat dokonała niesłychanych postępów jeśli chodzi o umiejętności aranżacyjne. I to słychać, gdy się porówna recenzowaną w tym arcie płytkę z najnowszymi wydawnictwami Brodaczy. Na Beware of Darkness aranżacja stoi naprawdę na wysokim poziomie, lecz lepsze jest wrogiem dobrego. Brakuje mi swoistego błysku aranżacyjnego, brzmieniowego. Brakuje mi operowania przestrzenią, brakuje mi głębi niektórych instrumentów.. Wiem, że gdybym nie poznawał twórczości Brodaczy od tyłu, być może pisałbym teraz inaczej. Ale tak się stało i najnowsze ich wydawnictwa brzmią nieporównywalnie piękniej, naprawdę nie dzięki lepszej technice – tzn. owa na pewno i na to ma wpływ, ale poszczególne utwory są po prostu lepiej aranżowane. W czasach Beware of Darkness Brodacze nie byli jeszcze mistrzami aranżacji i w mniejszym lub większym stopniu nadrabiali to kompozycją, pomysłami itp. W sumie dziś jest dokładnie odwrotnie.

Fakt, iż dla mnie numer jeden jeśli chodzi o płyty Spock’s Beard to Snow, jest jednak zupełnie nieważny w kontekście tego, że tak czy siak Beware of Darkness to znakomita płyta. Pozostaje mi gorąco namówić do przesłuchania albumu tych z Was, którzy nie mieli okazji się nim zachwycać. Gorąco polecam!
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!