Opeth - Damnation

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageNa początku chłopaki pokazali klasę. Geneza płyty Damnation tkwiła bowiem w planach grupy Opeth na zrealizowanie dwupłytowego albumu, na którym jeden CD wypełniałaby muzyka death metalowa, drugi zaś lżejsze kawałki z progresywno-folkowym zębem. Pomysł ów nie dziwił, jako że Mikael Akerfeldt i spółka markę wyrobili sobie właśnie między innymi na umiejętnym połączeniu tak krańcowo różnych gatunków rocka jak death metal i nastrojowy rock. Wraz z pojawieniem się opisywanej idei ukazała się jednak alternatywa. Można było bowiem pozostać przy pierwotnych zamierzeniach i nagrać dwupłytowy album, ale również wydać dwa osobne krążki – jeden z mocniejszą, drugi z łagodniejszą odmianą muzyki Opeth. W wypadku wydania jednego, dużego albumu potencjalnymi jego nabywcami byli zarówno miłośnicy death metalu jak i proga, co stwarzało możliwość zapoznania się jednych i drugich z typem muzyki, dla którego albumu nie kupili i ewentualnym jej przyswojeniem. Jednakże wydanie jednej dwupłytówki byłoby przyczyną sytuacji (co tu dużo mówić – częstych), w których człowiek, zapłaciwszy za 2 CD, słuchałby wyłącznie jednego krążka. Opisywana alternatywa była więc wyborem pomiędzy zyskami, a szacunkiem i zadowoleniem fanów. I tu Opeth pokazał klasę - wybrał to drugie.
Tak więc z planów z dwuczęściowego albumu zostały tylko...plany, a szwedzki zespół postanowił oba oddzielne krążki wydać równocześnie, co mu się nie udało. Tym sposobem po ukazaniu się w 2002 r. Deliverance (Ocalenie) prezentującego mocną odmianę muzyki Opeth przyszła kolej na Damnation (Potępienie) – płytę wyłącznie z łagodną muzyką.

Zawartość recenzowanego w tym arcie krążka najprościej można podsumować stwierdzeniem, że jest po prostu płyta z samymi balladami. Cały czas mam jednak wątpliwości co do użycia słowa „ballada”. Z jednej strony trudno bowiem zaprzeczyć prawdzie – w istocie Damnation zawiera ballady, konkretnie w liczbie ośmiu. Jendak on the other hand, jak mawiają na Wyspach, Damnation całkowicie zrewolucjonizowała moje pojęcie ballady i śmiem twierdzić, że nie jestem/nie będę jedynym, komu dzieło Opeth trochę zmieni spojrzenie na muzykę. O co mi konkretnie chodzi? Pojęcie ballady miałem w dużym stopniu ukształtowane przez media, które, po tej płycie tak twierdzę, trochę szafują tym zacnym terminem traktując i prezentując nam ballady głównie jako utwory PROSTE, których idea polega na utworzeniu jak najpiękniejszego wzoru z podstawowych układów akordowych i dodaniu do tego szczypty nastrojowości, czy jak kto woli smęcenia. Taka popularna wizja ballad dość głęboko się zakorzeniła nawet w art-rocku. Weźmy tego typu hity ostatnich lat – czyli np. Dream Theater-Misunderstood i Spock’s Beard – Ghost of Autumn. Zwłaszcza ten ostatni utwór jest prosty niczym wyprostowany banan i cały jego urok w tym, że z owej prostoty bucha piękno... Do czego zmierzam – opisywana tutaj powszechna wizja terminu ‘ballada’ doprowadziła niektórych słuchaczy (np. mnie) do znudzenia tym gatunkiem piosenki, bo takich Ghost of Autumn jest tak naprawdę jak na lekarstwo i przeciętna, usłyszana w radio ballada jest IMO wtórna w negatywnym sensie tego słowa i nudna jak but. Dlatego też miałem obawy przez nazwaniem balladami utworów z Damnation, bo wiem, że są ludzie, których ów termin porządnie do siebie zniechęcił, a prawda jest taka, że na Damnation ballady są po prostu inne! Pierwszą rzeczą, która z mety rzuca się w uszy jest niebanalna melodyka!!! To już nie jest obrabianie balladowych schematów lecz ich kreowanie! Oczywiście nie wszystko jest tu nowe, ale generalnie płyta zaskakuje nieszablonowością samych kompozycji. Zawiera bardzo dużo przeciekawych pomysłów melodycznych, które w połączeniu z wyśmienitą aranżacją oraz klimatem dają efekt iście piorunujący, co mnie zdumiewa tym bardziej, że wcale nie zastosowano tu szerokiego instrumentarium – ot dwie gitary, odrobina klawiszowych instrumentów z mellotronem na czele, pełniących praktycznie wyłącznie rolę tła, bas, perkusja... Skąpa ilość instrumentów pozwala jednak rozkoszować się każdym z nich.

Weźmy np. gitary. Na Damnation owe to głównie fantastyczne arpeggia, które IMHO stają się powoli znakiem firmowym, czy jak kto woli manierą skandynawskich zespołów. Przyznam, że owa o wiele bardziej mi się podoba niż częste wśród zespołów brytyjskich, chyba w spadku po Beatlesach, upodobanie do nagminnego stosowania legato (oczywiście są wyjątki ;). Kapitalną robotę wykonuje na Damnation również mellotron. Kto wie czy 2003 r. nie będzie początkiem renesansu tego instrumentu, gdyż to, co ów wyprawia na Damnation i na płycie Anekdoten-Gravity to czysta poezja, której nigdy nie ma się dość. Być może przesadzam z tym renesansem, ale wybaczcie - 'przez' te dwa wydawnictwa (tzn. Gravity i Damnation) po prostu zakochałem się w brzmieniu mellotronu i wiem, że nie jestem jedyny (elo ddarek! :)!

Doskonałe i niezwykle wyważone partie poszczególnych instrumentów budują bardzo ciekawy klimat płyty, który określiłbym jako wyrafinowana zaduma. Cechuje ją brak skrajnych, wyrazistych uczuć (a co za tym idzie brak np. często obecnego w balladach patosu), swoista nijakość, o którą tu właśnie chodzi. Ballady nie są ani smutne ani pogodne, słuchając ma się wrażenie jakby przez cały album ścierały się smutek i radość i żadna ze stron nie potrafiła na dłużej niż moment zdominować drugą. To wszystko sprawia, że płyta nie będąc jednoznacznie dołującą ani uskrzydlającą, jest niebywale kusząca, zastanawiająca, pełna zadumy. Mamy na Damnation też trochę psychodelki, tajemnicy, niepokojącej głębii, co jest na pewno w pewnym stopniu zasługą wzorowania się muzyków na twórczości Stevena Wilsona, jak i jego obecności na płycie. Jednak absolutnie nie można powiedzieć, żeby utwory na Damnation były całkowicie w klimatach Porcupine Tree – nie ma tutaj wilsonowskiej „kąpieli w pustce”, są jedynie jej echa. Pozostając jeszcze przy Wilsonie dodać muszę, że jego obecność na Damnation oznacza obsługę klawiszy, wykonanie niektórych partii wokalnych i przyjęcie na siebie obowiązków producenta albumu.

Na koniec chciałbym w końcu skoncentrować się na konkretnych kawałkach – zauważyłem, że cosik ogólnie piszę i chyba zbyt dużo dygresji umieszczam, ale wybaczcie, mam dziś wyjątkowo gawędziarski nastrój. Niesłychanie równy poziom Damnation sprawia, że wyróżnianie poszczególnych utworów łatwo nie przychodzi. Jeśli jednak muszę to uczynić to trzy IMHO najlepsze kompozycje to Windowpane, In My Time of Need i To Rid the Disease. Wymieniam je jednak z konieczną adnotacją, że minimalnie wyprzedzają one pozostałe utwory z pierwszej szóstki, która po prostu powala. Troszkę mniejszym entuzjazmem darzę natomiast ostatnie dwa kawałki. Siódmy na płycie utwór, instrumentalny Ending Credits ma bardzo fajny temat, ale moim zdaniem trochę zbyt szybko się kończy – powinien zostać nieco ‘pociągnięty’, a tu po 3 minutach koniec. Natomiast ostatnia kompozycja (Weakness), pomimo interesującego konceptu i przeciekawego klimatu, godnie koronującego niebanalną i tajemniczą płytę, trochę razi bardzo ascetyczną aranżacją. Ale i tak mi się podoba.

Kończąc już niniejszą reckę nie mogę nie wspomnieć o pewnej towarzyszącej mi w tej chwili ‘porcji smutku i żałości’ (pozdrawiam pana od fizyki z liceum :). Po pierwsze przed chwilą zauważyłem, że zaraz na serwisie ukaże się trzecia w ciągu paru dni recenzja Damnation, a po drugie znając całą historię płyty nie mogę się łudzić, że Opeth takie albumy będzie wydawał regularnie. Strasznie szkoda mi fanów proga (także siebie), dla których mocna strona szwedzkiej grupy jest już nie do przełknięcia. Zespół jest fenomenalny i doprawdy ciężko żyć ze świadomością, że ów będzie istniał i wydawał kolejne krążki, lecz ja ich nie będę słuchać. Pozostaje jednak nadzieja-matka nie powiem kogo i modlitwa o drugie potępienie.
MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok