Kayak - Merlin: Bard of the Unseen

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageZespoły, które w pewnym okresie swojej działalności zbaczają w kierunku pop-rocka mają u fanów proga przerąbane. Pal jeszcze sześć, jeśli to taki Yes, czy Genesis, i tak się o nich nie zapomni, i tak pozostanie status grupy kultowej. Ale co wtedy gdy w kierunku muzyki popularnej zbacza holenderski zespół, którego twórczości nieznajomość nie jest dla progfana grzechem śmiertelnym i który to zespół papla się w pop-rockowej papce przez długi czas? W takim wypadku grupie grozi progresywna śmierć przez zapomnienie.

Jej oddech najwyraźniej poczuli członkowie grupy Kayak, z Tonem Scherpenzeelem (klawiszowiec na niektórych płytach Camel – np. Dust and Dreams) na czele. Postanowili więc przypomnieć się fanom artrocka i (tutaj zepsuję efekt dramaturgiczny tej recenzji) sztuka ta z pewnością udała im się dzięki opisywanemu w tym arcie krążkowi Merlin: Bard of the Unseen.
Geneza albumu sięga roku 1981, kiedy to również po odwrocie od proga zespół postanowił strzelić sobie comeback do tej muzyki - wtedy także bardzo udany. Album Merlin, wydany na winylu (na CD dopiero w 1996 r.) na pierwszej stronie zawierał złożoną z pięciu części opowieść o czarodzieju Merlinie i czasach arturiańskich. I właśnie ta jedna strona stała się punktem wyjścia do współczesnego comebacku Kayak. Zespół odkurzył 5 części (Merlin, Tintagel, The Sword in the Stone, The King’s Enchanter, Niniane), dopisał nowe tworząc concept-album, zatrudnił orkiestrę symfoniczną i.... i efekt jest piorunujący, bo oto niczym grom z jasnego nieba pojawił się album, który znalazł się na moim prywatnym progresywnym podium roku Pańskiego 2003 i który z całą pewnością stanowił dla mnie najmilszą muzyczną niespodziankę minionych dwunastu miesięcy.

W czym tkwi magia nowego Merlina? Przyznam, że do końca nie wiem. Najłatwiej w tym wypadku powiedzieć, że płyta ma to ‘coś’ i jest to moim zdaniem odpowiedź jak najbardziej prawdziwa, lecz zapewne niewystarczająca. Kilka czynników na owo ‘coś’ może się składać. Pierwsza rzecz to wspomniana orkiestra symfoniczna, której zatrudnienie okazało się kayakowym strzałem w dziesiątkę. Przepiękne symfoniczne brzmienie jest na Merlinie wszechobecne, nadając całemu albumowi otoczkę godną zrealizowanej z wielkim rozmachem opowieści np. filmowej. Znakomite aranżacje orkiestralne sprawiają, że przestaje się zwracać uwagę na elementy popu, od których Kayakowi nie udało się całkowicie odciąć. Mam tutaj na myśli oszczędną i momentami dość schematyczną aranżację nieorkiestralnych instrumentów. Gitara proponuje dość ograne riffy, nie spodziewajcie się także oryginalnych pomysłów aranżacyjnych. Mogę jednak z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że owe elementy popu zostały kompletnie przyćmione przez mariaż tegoż z progiem i muzyką klasyczną. Coś takiego prezentowała kiedyś grupa Renaissance, obecnie np. TransSiberian Orchestra proponuje miks słynnych dzieł klasyki z hard rockiem. W muzyce Kayak słychać oba te dwa zespoły, można doszukać się również ducha dynamiczniejszych kawałków Mostly Autumn i twórczości Styx.

Na nowym Merlinie zachwyca nie tylko brzmienie, lecz także dawka cudownych melodii. Z drugiej jednak strony album został nieco ‘przemelodyzowany’ i przesłodzony, czasami ma się dość skocznych, romantycznych piosenek, ale nie zmienia to faktu, że dawka prześlicznych zwrotek i refrenów jest doprawdy wyjątkowo spora i nadaje Merlinowi blasku. Ciężko mi nawet wymienić tytuły utworów, w których Kayak proponuje śliczne melodie, jako że powstałaby mi tutaj tracklista, którą macie już przecież u góry. Praktycznie w każdej kompozycji jest coś uroczego, jakiś zabieg melodyczny, zwrotka lub refren. O wiele łatwiej jest mi zatem wymienić to, co mi się nie podoba. Słabsze momenty ma The Otherworld, który po świetnym symfonicznym nierockowym wstępie staje się balladą z dość nudnymi zwrotkami, po których na szczęście następuje udany refren. Identycznie rzecz się ma z inną siedmiominutówką na płycie - Niniane.

Skoro jesteśmy już przy długich utworach na najnowszym dziele Kayak, to wspomnijmy może o pozostałych dwóch. Tytułowy Merlin to dla fanów Kayak utwór-legenda. Otwierał on winyl pod tym samym tytułem w 1981 r., teraz w nowej, nieco wolniejszej wersji otwiera Bard of the Unseen. Jest to rewelacyjna kompozycja, absolutny utwór numer jeden na tym albumie, zachwycający niesamowitym wyważeniem wszystkiego, co o dobrym utworze stanowi. Zaczyna się kameralnie, by nagle nabrać tempa wraz z kapitalnymi zagrywkami orkiestry i cudownym motywem proponowanym przez gitarę elektryczną. W środku utworu jeszcze mamy chwilę na oddech w postaci partii chóralnej oddającej klimat średniowiecznych zamków, gotyckich katedr i sielskich krain, po czym ponownie wraz z wejściem orkiestry zaczyna się rockowo-symfoniczny odjazd. Fenomenalny utwór!

Gorzej jest natomiast z kompozycją przypadającą na punkt kulminacyjny całej opowieści, czyli The Last Battle. Niby jest to bardzo dobry kawałek, problem jednak w tym, że nie pasuje on do finału płyty, brakuje mu bowiem dramaturgii. Świetnie by wypadł, gdyby został umieszczony gdzieś w środku, ale nie nadaje się jako motyw ilustrujący wielką bitwę, choć początek ma odpowiedni do całej sytuacji. Po dość dramatycznym wprowadzeniu nagle jednak wchodzi gitara z bardzo prostym riffem i napięcie zauważalnie spada.

Zresztą problem dramaturgii dotyczy całego albumu. Wspomniane ‘przesłodzenie’ jest tego przyczyną. Merlin jest albumem z podziałem na role (choć w kilka postaci wcielają się tylko 3 głosy), w takim wypadku aż się prosi o utwory w formie dialogów. Na Merlinie niewiele mamy momentów, gdy album zaczyna nabierać cech rock opery. Jak dużo płyta na tym traci widać np. w When The Seer Looks Away, gdzie dochodzi do spięcia Merlina z Morgan Lefay, podstępną czarodziejką. Napięcie niebywale wzrasta, robi się naprawdę ciekawie. Na marginesie dodam, że duża w tym zasługa faktu, że When The Seer Looks Away to kompozycja niezwykle udana, zawierająca echa Jesus Christ Superstar. Lecz tego typu utworów jest na Merlinie mało, większość to poetyckie monologi.

To sprawiło, że album pod względem treściowym mnie nie powalił. Szkoda, bo historia prezentowana w Merlinie jest niezwykle ciekawa. Galeria postaci obejmuje Merlina, doradcę i obrońcę króla Artura, tajemniczego czarodzieja, barda of di ansin :). Mamy także wspomnianą Morgan Lefay, która podstępem uwodzi Artura, by urodzić następcę tronu, Mordreda, który, by zdobyć tron będzie planował uśmiercenie ojca. W tragiczne losy czasów arturiańskich wplątany jest także legendarny rycerz Lancelot, który musi wybierać między lojalnością wobec króla, a odwzajemnioną miłością do Guinevre, małżonki Artura. Tragiczna to opowieść, doskonale zilustrowana mrocznym, tajemniczym bookletem z dziewiętnastowiecznymi ilustracjami Gustave Dore’a.

Muzyka jednak jest zdecydowanie bardziej pogodna, co w sumie zbytnio mi nie przeszkadza, skoro słucha się jej wyśmienicie. Bowiem największe wady tej płyty, czyli brak dramaturgii i parę dość nudnych momentów, najzwyczajniej bledną w obecności kapitalnego połączenia rocka z klasyką, wyjątkowo dużej dawki świetnych melodii i tego ‘czegoś’, na które wszystkie zalety pewnie się składają. Kayak nagrał płytę niezapomnianą, oryginalną za sprawą symfonicznego brzmienia i konceptu, godną powrotu na progresywne salony istniejącej od 32 lat holenderskiej legendy. Jeśli król Artur kiedykolwiek żył to z pewnością po przesłuchaniu Merlina w grobie się nie przekręca, jeno w Avalonie, katując tą płytę, wspomina stare, dobre, choć też tragiczne czasy. 
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!