Zespół pochodzi z Edynburga. Jego założycielem i liderem jest gitarzysta i kompozytor Ken Campbell. Do współpracy zaprosił on muzyków siedzących w najrozmaitszych gatunkach muzycznych: związanego z progmetalem Tony’ego Hodge’a, bluesrockowego basistę Chrisa Stenhouse’a, pianistę Simona Ellisa. Ta trójka razem z Kenem stanowi trzon zespołu, z którym na debiutanckiej płycie udziela się flecistka Alison Mitchell, wokalista Kenny Haig oraz dwie śpiewające panie – Lynne Campbell i Eilidh Swanson. Taka galeria muzyków wywodzących się z różnych muzycznych gatunków mogłaby świadczyć o szerokiej palecie inspiracji słyszalnej na płycie. Nic z tych rzeczy, wymieniane przez Kena inspiracje Led Zeppelin, gabrielowskim Genesis, Rush, czy Pink Floyd jeśli są na albumie słyszalne, to w ilościach śladowych. Króluje tu poddany artrockowo-atmosferycznej obróbce REM, słychać także nieco Mostly Autumn. Zespół bardzo umiejętnie łączy twórczość tych dwu, jakże przecież różnych, zespołów, co ważne nie kopiując ich małpio, co sprawia, że muzyka Crooked Mouth, będąc niepozbawioną wyraźnych inspiracji, ma swój styl.
Płytę otwiera miniatura Crossing the Rubicon, która niezbyt pasuje stylistycznie do pozostałych utworów. Chwilę potem album serwuje jednak to, co w nim najlepszego – jedną z najbardziej udanych kompozycji na płycie – Strange Days (w wersji mono do ściągnięcia na stronie zespołu). Tu mała dygresja. Zespół, łącząc jak powiedziałem głównie REM i rock atmosferyczny sprawił, że na płycie można wyróżnić dwa główne typy utworów: długie, oparte na powtórzeniach, atmosferyczno-przestrzenne ballady oraz melodyjne piosenki poddane artrockowej obróbce. Strange Days to ten pierwszy rodzaj i przedstawiciel tych ballad, które na płycie się udały. Zaletą tej kompozycji jest przede wszystkim piękny muzyczny pejzaż, budowany zwłaszcza w drugiej części utworu, gdy kapitalnie wchodzą przestrzenne syntezatorowe brzmienia. Ślicznie brzmi także gitara akustyczna Campbella i to urocze, ciepłe jej brzmienie jest jedną z cech charakterystycznych płyty.
Lepiej jest z kolejną kompozycją – Ocean & Sky, stylistycznie wcale urozmaiconą. Zwracają uwagę zwłaszcza bardzo ładne, lifesonowskie partie gitary elektrycznej i świetne harmonie wokalne z udziałem dwóch śpiewających pań. Wielka szkoda, że ich udział ogranicza się do uzupełniania głównych partii Haiga, który nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Natomiast panie i owszem.
Po Ocean & Sky przychodzi czas na dwie ballady i niestety najsłabszy punkt albumu. Zwłaszcza Acrobat jest utworem nudnym. Za mało tu urozmaiceń aranżacyjnych, uwaga ta dotyczy na dobrą sprawę wielu fragmentów na płycie. Czasami po prostu niewiele się dzieje. Tak też jest w przypadku Raindance, który ma urzekające melodie i świetne żeńskie wokale uzupełniające, lecz który mimo to pod względem aranżacyjnym kuleje. Acrobat zawiódł mnie też nieco pod względem melodycznym – wszystko jest tu jakieś takie anemiczne i zbyt spokojne. Plusem tej kompozycji są jej ostatnie 3 minuty, gdzie świetnie wchodzą pady i melotron, przez co utwór nabiera rozmachu, by skończyć się uroczą partią na gitarze.
Te ostatnie 3 minuty rozpoczynają kolejny udany fragment albumu. Zaraz po balladzie następuje bowiem bardzo fajny Time & Again – przeuroczy, całkiem dynamiczny, lecz i nastrojowy utwór. W drugiej jego części mamy łądne partie solowe, najpierw na gitarze, potem na fortepianie. No i jak zwykle świetną robotę wokalną wykonują panie.
Płytę kończy, podobnie jak zaczyna, utwór o zupełnie innym charakterze niż reszta albumu. Tym razem Ken Campbell i spółka proponują nam oniryczny pejzaż, z harfą (a raczej syntezatorem brzmienie 47) i fortepianem w rolach głównych. Bardzo interesujące zakończenie, choć utwór mnie nie powalił, może dlatego, że jest oparty na powtarzanym w kółko motywie, za czym nie przepadam.