Blonde Redhead - Misery Is A Butterfly

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageSzukajcie, a znajdziecie. Choćby przypadkiem.
Parę dni temu dowiedziałem się o nowej miłości koleżanki. Poznała go wysyłając SMS pod zły numer telefonu. A i mnie fart nie oszczędził, choć rodził się w bólach. Parę godzin użerałem się próbując opanować automat puszczający piosenki na LaunchCast. Pozaznaczałem na dobry początek bandy artrockowe, dureń mi zaczął puszczać kolędy. Przewijali się także przedstawiciele włoskiej sceny disco itp. Po całym popołudniu walki padłem w końcu na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach, słuchając 'Jinge Bells' i dumając, co tu począć. I nagle z głośników popłynęły delikatne dźwięki instrumentów smyczkowych, a pokój wypełnił ciepły głos jakiejś wokalistki. Zerknąłem na ekran. Blonde Redhead.

Dziś, jakiś czas po wyżej opisanych wydarzeniach, mogę powiedzieć, iż te dwa wyrazy określające kolor włosów okazały się być do tej pory najmilszą muzyczną niespodzianką roku 2004. Blonde Redhead to trio amerykańskie, w którym nie ma jednak ani jednego rdzennego Amerykanina. Bowiem w 1993 r., w jednej z nowojorskich restauracji z kuchnią włoską spotkali się pochodząca z Kioto Japonka Kazu Makino oraz bracia-bliźniacy z Mediolanu - Simone i Amadeo Pace. Z kronikarskiego obowiązku należałoby wspomnieć o jeszcze jednym przedstawicielu Kraju Wschodzącego Słońca obecnym w restauracji - Makim Takahashim, którego jednak w zespole już nie ma. Opisane spotkanie okazało się oczywiście początkiem istnienia grupy, grupy, której - z tego, co wyczytałem - styl ewoluował (początkowy okres działalności to klimaty bardzo bliskie Sonic Youth) i wciąż ewoluuje. Owej ewolucji nie zaszkodziła przerwa w działalności (o niej za chwilę) i tym sposobem mamy recenzowany w tym arcie tegoroczny krążek Misery Is a Butterfly, który jest szóstym albumem zespołu.

Pierwsza rzecz, która podczas słuchania natychmiast rzuciła mi się w oczy, a właściwie uszy, to frapujący klimat dźwiękowy. Buduje go przede wszystkim przecudne brzmienie. Niesamowicie delikatne gitary, głęboko brzmiący fortepian lub pianino elektryczne i wałęsające się w tle smyki. Być może "wałęsające" to niezbyt ładne określenie, ale pasuje do tego, co można usłyszeć. Tło smyczkowe zdaje się być ruchome, a to za sprawą bardzo oryginalnych aranży, które są drugim budulcem niesamowitego dźwiękowego klimatu. Prym w tym wypadku poza smyczkami wiedzie przeciekawa i nieszablonowa praca perkusji. Obecność pomysłu na muzykę nie dotyczy rzecz jasna tylko tych dwu instrumentów. Album pełen jest urokliwych smaczków, które składają się na to jedno wielkie WRAŻENIE. Wrażenie czegoś naprawdę pięknego.

Sam materiał kompozycyjny to dość krótkie utwory umieszczone w z reguły zapętlonym rytmie aranżacyjnym. Nie ma zmian tempa, niekończących się solówek - takich cudeniek nie należy oczekiwać od płyty z pogranicza pop i pop rocka (koniecznie z dopiskiem ‘indie'). No właśnie. Nie chciałem zaczynać recenzji od tego trzyliterowego słowa, jako że pop wielu kojarzy się z pseudogwiazdkami lansowanymi przez machinę biznesu, co mogłoby być przyczyną zaniechania lektury tej recenzji. Recenzji płyty, która jest płytą pop, ale zupełnie innego kalibru i klasy. Artystyczne bogactwo i zróżnicowanie albumu nie ustępuje bowiem produkcjom artrockowym, a melodyczna prostota i piosenkowość kawałków na Misery Is A Butterfly idzie (z siłą wodospadu ;) w parze ze wspominanym cudnym klimatem, wspaniałym, jak to mówią po angielsku, ‘musicianship' i olbrzymią siłą wyrazu, siłą wyrazu uczuć, których album jest pełen. To smutna płyta, aczkolwiek absolutnie nie smętna. Bardzo często twórcy muzyki mylą te dwa pojęcia, przez co powstają albumy, które miały być smutne, a okazują się ponure i mdłe. Osobom, z którymi niejednokrotnie dyskutowałem o np. Mostly Autumn, która moim zdaniem czasami smęci, poleciłbym posłuchać właśnie Misery Is A Butterfly. Płyta ta udowadnia, że nagrać smutny album nie oznacza władować jak najwięcej tonacji molowych. Proces nagrywania tego typu wydawnictwa opiera się głównie na operowaniu kontrastami, czy umiejętnościach odróżniania ‘rodzajów' smutku. Może na tym poprzestanę, gdyż ocieram się w tym momencie o własną filozofię muzyki, która przecież nie jest filozofią każdego. Jednak nie zmienia to faktu, że nowa płyta Blonde Redhead to przez sporą część jej trwania arcydzieło uczuć. Przyczynia się do tego także warstwa liryczna. Concept album to to nie jest, ale przewija się wątek związany z wydarzeniem, które przesunęło w czasie prace nad płytą i co za tym idzie datę jej wydania o ponad rok. W 2002 Kazu na skutek upadku z konia doznała poważnego urazu szczęki, która została unieruchomiona na parę miesięcy. Teksty traktują o tym nieszczęściu przez pryzmat tego, jak owo odbiło się na psychice kobiety, która poczuła się brzydka, wyśmiewana, odtrącona, niekochana. Można więc rzec, że płyta jest bardzo osobista i kobieca.

Tyle linijek już zachwycam się nowym dziełem Blonde Redhead, że przydałoby się teraz nieco ponarzekać. Jednak z tym będzie (na szczęście) mały problem. Z jedenastu utworów niezbyt podoba mi się bowiem zaledwie jeden - zamykający wydawnictwo Equus o dość topornym refrenie i nastroju nieco mi nie pasującym do reszty płyty. Może nieco słabsze są także Pink Love i Falling Man, który jednak ma kapitalną, melancholijną wstawkę w środku, lecz to już szukanie wad na siłę. O wiele bardziej wolę wymieniać kawałki, które zachwyciły mnie najbardziej. To z pewnością otwierający album Elephant Woman (świetny, wyrazisty rytm), Messenger (niepozorny, ale jakże piękny, porażający smutkiem, do którego eksplozji przyczynia się zarówno aranż, jak i pół śpiewane, pół deklamowane wokale), Melody (cudowny aranż), Misery Is A Butterfly (to, co wyprawiają smyki w tym kawałku przyprawia mnie o dreszcze), czy Anticipation (prześliczna, niezwykle nastrojowa ballada).

Pozostaje mi tylko zachęcić Was do kupna tej płyty. Płyty, która z pewnością znajdzie się w czołówce mojego tegorocznego TOP. Płyty, którą jest oczarowanych także paru znajomych słuchaczy. Jeśli szukacie wykonanego z wielkim smakiem i pasją, pełnego pięknych pomysłów i cudownego brzmienia, czarującego nastrojowym, melancholijnym, romantycznym i smutnym klimatem albumu, to Blonde Redhead - Misery Is A Butterfly możecie brać w ciemno. Ja, odkąd mam tą płytę, kolęd nie słucham już w ogóle.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!