Nie ulegało to dla mnie wątpliwości zanim jeszcze świat usłyszał o pracach nad BE. Bo jakże inaczej nazwać człowieka, który w tak młodym wieku tworzy albumy pokroju The Perfect Element Pt 1 (bez dwóch zdań 10/10 w nowej skali artrock.pl :); który serwuje tak niebanalne, intrygujące i zmuszające do refleksji muzyczno-liryczne podróże; który kreuje nieszablonowe aranżacje polane pysznym sosem fantastycznego brzmienia; który do tego jest świetnym i wszechstronnym muzykiem oraz rewelacyjnym wokalistą. Ten właśnie Daniel Gildenlow od dwóch lat szykował nam coś specjalnego. Zatrudniona orkiestra, tony bibliografii służącej do napisania konceptu, łacińskie tytuły, monumentalny tytuł, słowem istniały znaki na niebie i ziemi wskazujące, iż geniusz człowieka stojącego za Pain of Salvation może eksplodować z taką siłą, że... No właśnie, że co?... Co jeszcze drzemie w Danielu G.? Czego możemy oczekiwać? Drugiego Perfect Elementa, czy płytę, która pobije ten album na głowę? Takie pytania przed premierą BE zadawali sobie miłośnicy zespołu. W obliczu docierających faktów wiedzieli oni, że będzie to opus magnum. Główne pytanie brzmiało więc, czy będzie to opus bellum...
Po pierwszym przesłuchaniu BE wrażenie było tak szokujące, że mimo pierwszych przeczuć, iż coś tu jest nie tak, na postawione na końcu poprzedniego akapitu pytanie byłem gotów odpowiedzieć „po tysiąckroć TAK!”. Bowiem trzy rzeczy z mety rzucają się w uszy. I to z potworną siłą.
Pierwsza sprawa to podejście do treści. Nowe standardy, które jak sądzę nieprędko standardami się staną, ustanawia Pain of Salvation jeśli chodzi o koncept. Pod tym względem Daniel Gildenlow intrygował już na poprzednich płytach. Przy historiach z One Hour by the Concrete Lake, czy Remedy Lane lwia część opowieści z albumów innych wykonawców wydawała się bardzo płytka, tworzona wręcz na siłę, bo o czymś śpiewać trzeba. Teraz geniusz podniósł poprzeczkę na kolejny szczebel. Opracował epos filozoficzny, teorię ewolucji Ziemi i Boga. Punktem wyjścia było to, o czym Daniel opowiadał już na wcześniejszych albumach, to, co nie pozwala mu wierzyć (pamiętacie ostatnie zdanie z Handful of Nothing?). Teodycea. If you are love.... If we’re an image of you.... Then why...? Setki pytań i, jak zwykle na płytach Daniela G., zero odpowiedzi (tak, to jest zarzut). Bowiem opisywaną na płycie teorię Boga, zagubionego jeszcze bardziej od człowieka i szukającego odpowiedzi na wiele więcej pytań niż śmiertelnicy, jako odpowiedź traktować nie można. To próba wyjaśnienia, przekonania samego siebie. Bardzo ciekawa i intrygująca, choć dla wyznających największe religie monoteistyczne raczej nie do przyjęcia. Niemniej jednak bardzo, bardzo ciekawe to świadectwo.
Opisywaną historię geniusz ubrał w niezwykłe szaty. Zatrudniając orkiestrę symfoniczną postanowił pokazać swą wszechstronność. I pokazał, gdyż BE udowadnia, że Gildenlow czuje się jak ryba w wodzie w muzyce metalowej, folkowej, czy kameralnej klasycznej. Tą drogą poszedł parę miesięcy temu Arjen Anthony Lucassen na The Human Equation, ale akurat pod względem pomysłowości, nieszablonowości i złożoności aranżacji przegrywa z Gildenlowem sromotnie. Tylko słowo „majstersztyk” przychodzi na myśl, gdy trzeba skomentować takie utwory jak folkowy Imago, czy klasyczny Pluvius Aestivus. Ten drugi to moim zdaniem niepozorna perła albumu. Prosty, ale jakże wyrazisty. Delikatny, lecz i dynamiczny fortepian w połączeniu z plumkającym pizzicato i płynącym ensemble daje efekt iście piorunujący zwłaszcza jeśli znamy tytuł kompozycji, a właściwie jej anglojęzyczny podpis. "Of summer rain..." Czyż można skomponować coś bardziej adekwatnego do tych trzech słów? Muszę przyznać, że ilekroć zaczynam kolejny odsłuch BE i jestem na etapie Imago oraz Pluvius Aestivus mówię sobie w duchu „jak tobie chłopie nawet przyszło do głowy coś innego niż 11/10”. Bardzo mi szkoda, że ilekroć przeżywam ten moment, tylekroć jestem potem sprowadzany na ziemię.
Na blask BE składają się nie tylko fenomenalne aranże, ale także sama materia, czyli biegłość kompozycyjna i ciekawe pomysły. Zacznijmy od tych drugich. Na płycie znajduje się szereg (ekhm...) przeciekawych urozmaiceń, z których najbardziej podobały mi się automatyczna sekretarka u Boga oraz scena w aucie. To pierwsze to intrygujący pomysł geniusza, który zaproponował swoim fanom zadzwonienie do Stwórcy ze szczerym wyznaniem. I pięknie to wyszło. Ludzie dziękują, zarzucają, płaczą, a przede wszystkim pragną. Sensu życia. Natomiast scena w aucie to komiczny dialog pomiędzy dwojgiem bardzo szarych eminencji. W kontekście tych pochwał wręcz płakać się chce, że to te pomysły są zarazem przekleństwem albumu (o tym za moment). Teraz zaś o wzmiankowanej na początku tego akapitu biegłości kompozycyjnej. Tutaj nachodzą mnie dwie refleksje, które o jakości BE mówią przez pryzmat innych albumów. Pierwsza rzecz to Remedy Lane, czyli pęknięty balon. Dopiero po najnowszym dziele Gildenlowa widać, jak bardzo przeciętny kompozycyjnie był to album i jak dużo swojej sławy odziedziczył on po swoim poprzedniku, The Perfect Element. I to jest ta druga rzecz. The Perfect Element, czyli album-arcydzieło, w którego powrót pod inną nazwą po BE uwierzyłem. Spora część tych najbardziej muzycznych kompozycji na recenzowanym w niniejszym arcie krążku jest godna Elementu Doskonałego, co oznacza, że dołek twórczy na Remedy Lane był raczej wypadkiem przy pracy niż początkiem złej passy lub, nie daj Boże, wypaleniem się geniusza. O tym przynajmniej na razie nie ma mowy, a BE udowadnia, że płyty pokroju TPE są o wiele bliżej, niż myślimy.
Tak więc jasna strona BE to wielka różnorodność gatunkowa, niesamowity nos aranżacyjny, piękne brzmienie i... Cecilia Ringkvist!!! To, co ta Pani wyprawia przez zaledwie niecałą minutę swojego występu w roli pierwszoplanowej to jest absolutne mistrzostwo zmysłowości!! Coś nieprawdopodobnego, co za głos, jakie vibrato! Oczywiście natychmiast po usłyszeniu popisów tej Pani guglnąłem ją z drżącymi rękoma, ale wyniki szukania okazały się bardzo mizerne – Cecilia nie wydaje się być kimś znanym. Świat jest niesprawiedliwy, taki talent.... Nie znalazłem śladów żadnej kapeli, więc jeśli ktoś wie, gdzie śpiewa Cecilia Ringkvist, będę wdzięczny za informacje. Ale wróćmy do BE. Napisałem parenaście linijek wyżej, że kolejna płyta pokroju TPE jest na wyciągnięcie rąk, rąk geniusza. Dlaczego więc nie jest nią jego najnowsze dzieło, skoro tak ten album chwalę?
Ponieważ Daniel Gildenlow jest geniuszem.
Ale geniusz się pomylił.
Właściwie chodzi w tym wypadku o jedną rzecz – przedobrzenie, przekombinowanie - objawiające się pod kilkoma postaciami... Czytając rozdział The Concept, mówiący o powstawaniu historii opowiadanej na BE, pada znamienne stwierdzenie. „I had two parallel concepts...”. Ja bym to zmienił na „I had one concept too much”. Bowiem nie ulega dla mnie wątpliwości, że w BE upchano treść odpowiednią dla albumów pokroju flowerkingsowego Unfold The Future, dwupłytowego, 140-minutowego kolosa. A ponieważ nowe dzieło Pain of Salvation trwa ponad godzinę mniej, jest po prostu cholernie przegadane. Utwory, które nie są w całości instrumentalne, czyli znakomita większość, to kawałki, w których głos i tekst jest wszechobecny, a dłuższych sekwencji instrumentalnych, a nawet solówek mamy niewiele. Między poszczególnymi kompozycjami mamy za to MNÓSTWO „gadanych” wstawek, co chwilę pojawia się jakiś dialog, audycja radiowa. Tego się fajnie słucha, ale raz (już pomijam utwór Nauticus, modlitwę zdaje się tolkienowskich entów na haju, który także należy traktować jako jedną, wielką, na dłuższą metę średnio słuchalną wstawkę), a ciekawe pomysły oraz urozmaicenia to świetna sprawa, lecz nie wtedy, gdy następuje zupełne zachwianie proporcji pomiędzy bajerami, a resztą płyty. Bowiem gdy tak się zsumuje wszystkie gadki w samochodzie, przemówienia z wznoszeniem toastów, automatyczną sekretarkę u Boga, durne wyliczanki, audycje radiowe oraz ogrom partii wokalnych deklamowanych to tego gadania (bo przecież nie śpiewania) jest po prostu za dużo. Niektóre z wymienionych elementów – jakby Daniel sam widział cały problem – zostały nagrane jako „przerwy” przed danym utworem (czasomierz w odtwarzaczu wskazuje minus), co sprawia, że przy kliknięciu „next” utwory lecą nie od początku. Czy naprawdę trzeba było uciekać się do takich rozwiązań, które, powiedzmy sobie szczerze, nie likwidują problemu? Daniel mógł przecież część swoich myśli umieścić tylko w książeczce, w końcu robił tak już wcześniej i w miarę to funkcjonowało (choć nie do końca, ale o tym za chwilę). Niestety tym razem lwia część myśli została zapisana dźwiękowo i efekt tego jest taki, że chaos z bookletów przeniósł się na samą muzykę.
Dlaczego napisałem „chaos z bookletów”? Śledząc twórczość zespołu od pewnego czasu mam wrażenie, że Daniel gmatwa na siłę. Wygląd książeczek, same koncepty to nic innego jak festiwal dziwnego nazewnictwa i nieprzystających rzeczy pojawiających się ni stąd ni zowąd obok siebie (a zamiast tego mógłby geniusz uważniej przestudiować wkładkę w poszukiwaniu błędów - w tej z BE znalazłby przynajmniej dwa). To sprawia, że jeśli nie poświęcisz Czytelniku ogromu godzin (sukces niegwarantowany) na studiowanie opowiadanych przez Gildenlowa historii możesz powiedzieć „tak, to jest album zrozumiały wyłącznie dla jego autora”. Czy naprawdę o to chodzi temu artyście, który ewidentnie chce nam coś przekazać, a nie tworzyć dzieł będących sztuką dla sztuki? Na pewno nie, widzę więc tu pewną sprzeczność.
Wracając do samej płyty, to nieco chaotyczne gmatwanie za pomocą np. nazewnictwa tylko dolewa oliwy do ognia przy i tak nienajlepszej sytuacji związanej z omówionym wcześniej przerostem formy nad treścią, wynikającego paradoksalnie z przerostu treści. A to wszystko przekłada się na jednostki czasu. Armageddon ziemskiej degrengolady trwa na BE ładne pół godziny, a mógłby krócej, gdyby zrezygnowano z niektórych gadanin i udziwnień, z całego tego niepotrzebnego i przekombinowanego eksperymentatorstwa. Płycie brakuje momentu na wytchnienie, to pokój bez otwartego okna.
Tutaj należy napisać o kolejnej rzeczy, która na BE mi się nie podoba. Wspomniane mniej więcej 30 minut w drugiej połowie albumu, które kończy Iter Impius, skłania do refleksji nad tym, czy geniusz nie spaprał konstrukcji płyty pod kątem dramaturgii i swoistej linii kreowanego napięcia, która powinna być krzywą pnącą się jednak do góry, do kulminacyjnego punktu, linią nieuchronnie zmierzającą do porywającego finału. Na BE ta linia jest sinusoidą. Mniej więcej wygląda to tak, że dwie minuty mamy wielki Pain (cholerny patos, dramat, tragedia), chwilę potem krótki fragment Salvation (niesamowite ciepło i nastrojowość ). I tak na zmianę. Od skrajności do skrajności. Pierwsza połowa albumu jeszcze jest pod tym względem OK i w ogóle jest IMHO zdecydowanie lepsza od drugiej. Lecz potem coś się psuje i dopiero Iter Impius to przemyślanie, wyraziście skomponowany kawałek (świetny refren), niezmieniający jednak stanu rzeczy, że płyta nie dąży do wielkiego finału i ten finał nie następuje. Bo bez jaj, czy za takowy może uchodzić Martius/Nauticus II? Niby ma zadatki, pierwsza jego część to porywający marszowy fragment z piękną melodią. Ale potem wszystko zaczyna się rozłazić i efekt pryska. Środkowe partie tej kompozycji nie są złe (choć gdzie tej wycieczce instrumentalnej do podobnej z Her Voices...), ale generalnie utwór ten powinien być gdzieś w środku, a tym stwierdzeniem zaczynam poddawać w wątpliwość kolejność kompozycji na BE. I o zwrócenie na to uwagi właśnie mi chodziło, ponieważ – i jest to ostatnia rzecz, do której się przyczepiam – owa kolejność mogłaby być o wiele lepsza. W myśl opisywanej linii pnącej się w górę rozmach, napięcie itp. powinny narastać, a na BE najbardziej patośnięte rzeczy mamy na „wysokości” 3/4 albumu. Tutaj przyznam się, że tak jak nie mogę poddać w wątpliwość faktu, że album jest szokująco zaskakujący, tak jeszcze bardziej zaskoczyłem siebie sam, gdy przy Latericius/Valete.... parsknąłem ze śmiechu. Nad patosem. Nie jestem, broń Boże, jego przeciwnikiem (dlatego wolę określenie... symfoniczny rozmach), ale po pierwsze kolejne stadia opisywanej już sinusoidy Pain i Salvation zaczynały mnie bawić, a po drugie pomyślałem sobie, co nas czeka na końcu, skoro już tutaj pat... symfoniczny rozmach jest.... eee bardzo bardzo "rozmachnięty". Zapowiadało się, że finał BE pobije Rhapsody, a jak się skończyło, to już pisałem.
Kończąc niniejszą recenzję chciałbym podkreślić, że opisane przegięcia, przedobrzenia i przekombinowania na BE to nie czysto teoretyczna sprawa, przy której Foreth posługiwał się wzorami matematycznymi w rodzaju: procent partii deklamowanych musi być mniejszy bądź równy pierwiastkowi sumy czasu długości utworu trzeciego i siódmego podzielonego przez liczbę kompozycji na płycie kwadrat. Wszystko o czym pisałem przekłada się na praktykę, czyli przyjemność słuchania, która, jeśli chcesz posłuchać całej płyty bez „next’, czy „skip”, momentami kuleje. Czasami naprawdę chce się zawyć „dajta wreszcie trochę muzyki!”. A drobiazgowe poruszenie wszystkich kwestii nastąpiło także, by obalić parę mitów lub chociaż skłonić do refleksji. Bo po pierwsze od geniuszy trzeba wymagać, a po drugie ci geniusze nie są tacy genialni jak się niektórym miłośnikom mr. Gildenlowa wydaje. A to właśnie ten pan zapewne powiedział sobie przed rozpoczęciem pracy nad BE „teraz pokażę, na co naprawdę mnie stać” i kreując coś, co bez najmniejszych wątpliwości przekonuje mnie co do jego geniuszu wyłożył się na tym, co od owego najbardziej odległe, na trywialnych zasadach konstrukcji i proporcji każdego albumu. Przedobrzył. I to sprawia, że dziełu, które mogło być jednym z arcydzieł wszech czasów pozostaje być jedynie czymś, co zapewne wyznaczy nową ścieżkę w tworzeniu muzyki niebanalnej, w syntezie stylów w rocku progresywnym. Tak więc za ten świetny, oceniony na 8,5 album i za spartolenie płyty, która miała potencjał na 11/10 – odpowiednio - wielkie brawa i wielkie BUUUUUUUUUU. Dla geniusza.