Queen - A Day At The Races

Przemysław Stochmal

ImageGdy rok po wydaniu jednej z najsłynniejszych płyt Queen „A Night At The Opera”, na półkach sklepowych pojawił się następny album zespołu, z pewnością wielu przypuszczało, iż uskrzydleni sukcesem „Nocy w Operze” muzycy, nagrywając nowy longplay, próbowali stworzyć coś w rodzaju sequela. Okazało się jednak, że fakt, iż okładka w oczywisty sposób naśladuje grafikę poprzedniczki, a tytuł „A Day At the Races” po raz kolejny nawiązuje do jednego ze słynnych filmów braci Marx, wcale nie świadczy o tym, że artyści pokusili się o wariację na temat swojego poprzedniego dzieła.

Choć „Dzień na Wyścigach” nie stanowi gruntownej zmiany muzycznego spojrzenia zespołu Queen, to jednak jest to album zupełnie odmienny od „Nocy w Operze”. W gruncie rzeczy album słabszy. Nadając taki, a nie inny tytuł longplayowi oraz pakując płytę w tak zaprojektowaną okładkę, zespół z pewnością miał świadomość, że porównania „A Day at the Races” z „A Night at the Opera” będą pojawiały się lawinowo, znacznie częściej niż w przypadku innych następujących po sobie albumów. I faktycznie, nie sposób tego uniknąć i dziś. Wyjątkowa cecha „Nocy w Operze”, jaką jest jej eklektyczność, „Dnia na Wyścigach” już w zasadzie nie charakteryzuje. Album ten jest zdecydowanie bardziej jednostajny stylistycznie. Największą sławę na albumie zyskał jednak, podobnie jak w przypadku inspirowanego operą „Bohemian Rhapsody” z poprzedniej płyty, jeden z niewielu na „A Day At the Races” utworów będących efektem mariażu Queen z pozarockowymi gatunkami muzycznymi. Mowa tu o gromkim, chóralnym „Somebody to Love”, dziś najczęściej słyszalnym w radiu w wersji zaśpiewanej przez George’a Michaela podczas koncertu poświęconego pamięci Freddie’ego Mercury’ego. Mniej ciekawie wypada podniosły, chóralny „Teo Torriatte”. Upodobanie Mercury’ego-kompozytora do łączenia teatralno-operowych klimatów z hard-rockiem przejawia się zaś w piosence „The Millionaire Waltz”. Na szczęście, w żadnym stopniu nie stanowi ona kalki sławetnego „Bohemian Rhapsody”, broni się znakomicie.

„A Day At The Races” to jednak przede wszystkim rockowa płyta. Momentami dość sztampowa i niezajmująca („Long Away”,  „You and I”), chwilami uderzająca z niezwykłą mocą – już na samo otwarcie albumu Królowa proponuje mocne uderzenie w postaci „Tie Your Mother Down”, zaś gdzieś po środku płyty pojawia się „White Man”  - oparty na mocarnym riffie Maya i dudniącym rytmie perkusji Taylora utwór, jeden z najcięższych w całym dorobku zespołu. Pośród tych lepszych i nieco słabszych piosenek wypełniających „A Day at the Races”, zdecydowanie wyróżnia się jednak prześliczna ballada „You Take My Breath Away”. Z mojego punktu widzenia to nie tylko najlepszy utwór na albumie, ale jedno z najcudowniejszych muzycznych wyznań miłości w historii. Poruszająca linia fortepianu, „szlochająca” gitara Maya w partii solowej, wypełniające tło charakterystyczne dla wczesnego Queen chórki oraz pełen emocji, boleści głos Mercury’ego wyśpiewującego w tak niebywale autentyczny sposób słowa - I love you…

„A Day at the Races” jako całość ani nie jest albumem wybitnym, ani nie jest albumem bogatym i zaskakującym jak „A Night at the Opera”. Jest  jednak świadectwem tego, że zespół Queen nigdy nie należał do wykonawców odcinających kupony, wręcz przeciwnie - z każdym krążkiem brnął krok dalej, w konsekwencji zostawiając odbiorcom bardzo bogaty i różnorodny repertuar. Co prawda, w przypadku „A Day at the Races” ten krok nie jest aż tak wielki, ale płyta jako całość broni się nienagannie, zaś niektóre jej fragmenty to istne perły w koronie Jej Królewskiej Mości.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!