Steve Thorne to doskonale znany sympatykom prog rocka brytyjski wykonawca, który od kilku lat przy współpracy z innymi muzykami raczy nas swoimi solowymi płytami utrzymanymi w konwencji piosenkowego prog rocka.
I tak właśnie jest na jego najnowszej płycie „Into The Ether”. W wielu aspektach przypomina ona obie części „Emotional Creatures”, a więc dwa poprzednie albumy Thorne’a, którymi dał się on poznać publiczności z bardzo dobrej strony. Co zdecydowanie pomaga temu artyście w kreowaniu swojego PR-owskiego wizerunku, to imponująca lista gości, którzy grają na jego płycie. No, bo przyznajcie sami, któż nie chciałby mieć na swoim solowym krążku takich nazwisk, jak: Nick d’Virgilio (Spock’s Beard), Tony Levin (King Crimson), John Mitchell (Arena, It Bites), Gary Chandler (Jadis), John Beck (It Bites), John Giblin (ex-Fish), Gavin Harrison (Porcupine Tree) i Pete Trewavas (Marillion)? Ich udział w nagraniu płyty „Into The Ether” nie jest incydentalny i nie ogranicza się jedynie do odegrania jakiegoś solo, czy występu w pojedynczym utworze. Powyższy skład to zespół, który towarzyszy Thorne’owi – w różnych konfiguracjach – na całej płycie. Imponujące, nieprawdaż? Niewątpliwie świadczy to o sporej renomie, jaką cieszy się ten artysta w prog rockowym środowisku.
Czy ten fantastycznie – przynajmniej na papierze – przedstawiający się „all stars band” pomógł płycie „Into The Ether”? Wykonaniu, produkcji i co najmniej kilku pomysłom muzycznym nie można nic zarzucić. To duże plusy tego albumu. Skoro jesteśmy już przy zaletach, to warto pochwalić bardzo ładną szatę graficzną i wspaniale prezentującą się pod względem wizualnym oprawę tej płyty (piękny, kredowy papier książeczki, efektowne fotografie, slipcase…).
Ale muzycznie płyta „Into The Ether” mimo wszystko rozczarowuje. Mierząc ją kategoriami „progresywności” ma ona w sobie zbyt mało elementów typowych dla tego gatunku. Za bardzo, moim zdaniem, przybliża się do pospolitego mainstreamu. Z kolei patrząc na to wydawnictwo pod kątem piosenkowej przebojowości, to zdecydowanie za mało na nim chwytliwych tematów i łatwo zapadających w pamięć melodii, by było się czym zachwycać.
Jednym zdaniem - powiem to z bólem, bo kibicuję Thorne’owi i jego kolejnym płytom - „Into The Ether” to album zmarnowanych szans. Ta płyta rozczarowuje. Od wspomnianych już przeze mnie obu „Emocjonalnych Stworzeń” dzielą ją niestety lata świetlne. Mam poczucie, że tym razem Steve zaserwował nam pięknie opakowany produkt, który przy bliższym poznaniu wydaje się miałki i mało wartościowy. Większość spośród jedenastu piosenek wpada jednym i po chwili wypada drugim uchem. I na nic zdają się wysiłki panów d’Virgilio, Mitchella, Trewavasa i Chandlera. Odnoszę wrażenie, że po prostu odegrali swoje i tyle. Bo w tych utworach nie słychać żadnej iskry. Nie ma duszy, nie ma emocji, brak w niej serca. Być może materiał skomponowany przez Thorne’a był tak słaby, że po prostu nie dało się z niego nic wycisnąć? Efekt jest doprawdy kiepściutki…
Żeby nie pisać o tej płycie w samych negatywach, zwrócę uwagę na utwory, którym – mimo wszystko - warto poświęcić uwagę. Nie jest ich zbyt wiele, więc wymienię je z tytułu: liryczna ballada „Paper Tiger” może spodobać się ze względu na ładną melodię refrenu i nostalgiczny śpiew Thorne’a, „Valerie” ma w sobie coś z celtyckiej ulotności (zwracam uwagę na partię graną przez Becka na akordeonie), „The End” to żywiołowy kawałek, w którym wyróżniają się efektowne fortepianowe partie (znowu Beck) grane na tle szalejącej sekcji rytmicznej (d’Virgilio - Trewavas), a kończący płytę, nieco nostalgiczny „Curtain”, posiada patetyczny finał ze świetnym gitarowym solo Thorne’a. No, może są jeszcze pewne fragmenty utworów „Granite Man” i „Black Dahlia”, które mogą się podobać, ale obu tym nagraniom – jako zamkniętym całościom – sporo brakuje, by nazwać je interesującymi.
To tyle. Steve Thorne wydał nową płytę. Fakt został odnotowany. By jednak poznać prawdziwy talent kompozytorski i wykonawczy tego artysty trzeba sięgnąć po którąś z części jego wcześniejszych „Emotional Creatures”.