Spock's Beard - Octane

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageGdyby jakiś czas temu przyśniła mi się scena wieszania tak ocenionej recenzji tej płyty na serwisie po obudzeniu się stwierdziłbym, że miałem koszmar. Teraz jednak czynię to raczej z uśmiechem niż z poczuciem zgrozy. Bowiem jest lepiej.... jest lepiej niż po pierwszym przesłuchaniu, kiedy to nie wierząc własnym uszom rzuciłem słuchawki na łóżko, a w głowie kołatało tylko jedno słowo. Katastrofa!

Nie oczekiwałem arcydzieła, mimo buńczucznych momentami zapowiedzi na oficjalnej stronie Brodaczy, a mimo to zebrałem szczękę z podłogi. Co bowiem usłyszałem? Nic, absolutnie nic. Parędziesiąt minut grania, które wchodzi jednym uchem, wyłazi drugim i nie zostawia w tobie najmniejszego śladu. Całe szczęście, że rock progresywny jest muzyką, której nie można oceniać po jednym przesłuchaniu, z każdym kolejnym jednak coś w tej płycie odkrywałem, acz cała ta hossa zatrzymała się na poziomie płyty nienajgorszej, co w porównaniu z początkowym traumatycznym doznaniem cieszy mnie niepomiernie.

Nie oznacza to jednak, że będziemy w tym arcie Spock’s Beard chwalić. Zespół nie odrobił bowiem zadania domowego w całości – to raz, a w części owego hausaufgabe, za którą się jednak zabrał, nie zachwycił. Ale po kolei. Nieodrobione zadanie i zarazem przekleństwo Octane to słaba suita A Flash Before My Eyes. Przeczytałem w Internecie sporo recenzji poprzedniej płyty zespołu, Feel Euphoria, by zauważyć, że recenzenci w jednym byli jak rzadko zgodni: epik A Guy Named Sid był epikiem tylko z nazwy, a w praktyce stanowił zlepek fragmentów poklejonych butaprenem. Niestety ta dość ostra krytyka recenzentów nie przemówiła do członków zespołu, jako, że znowu w A Flash Before My Eyes ów butapren leje się strumieniami. Pojawiający się w części pierwszej i siódmej motyw pełni wprawdzie funkcję klamry, lecz pomiędzy tym Spock’s Beard serwuje niesamowity misz-masz, którego w życiu bym suitą nie określił, gdyby tak tych utworów nie nazwali członkowie zespołu. Wprawdzie za spoiwo całej kompozycji mają tutaj służyć teksty, ale do jasnej ciasnej czy to oznacza, że możemy zbyć machnięciem ręki ładną, spójną kompozycję muzyki?

Jednak chyba każdy, kto parał bądź para się recenzją przyzna, że recenzent skory jest do przymknięcia oka na takie konstrukcyjne wady, jeśli muzyka czaruje, jeżeli muzyka broni się sama. Problem w tym, że w przypadku Octane ta obrona wypada tak sobie. Zespół potrafi grać i to słychać, problem w tym, że realizacja nie wystarcza, jeśli budulec, materia niczym specjalnym się nie wyróżniają. A na Octane naprawdę niewiele rzeczy się czymkolwiek wyróżnia, Brodaczom brakuje idei (parafrazując reklamowy slogan, niech byłaby choć ta jedna ;). Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale wydaje mi się, że chłopaki troszkę za bardzo wzięli sobie do serca sukces Ghost of Autumn z poprzedniej płyty. Dość powiedzieć, że po w miarę szybkich instrumentalnych dwóch minutach, które otwierają album, kolejne siedem, osiem minut zajmują wolne balladki z banalnymi melodiami, a na tym się nie kończy, bo i w dalszej części płyty Brodacze serwują nam sporo podobnej stylistyki. W świecie, gdzie tak bardzo liczy się pierwsze wrażenie, „suita” o takiej konstrukcji na „dzień dobry” albumu od zespołu słynącego z czegoś z goła przeciwnego to po prostu pomyłka. Poza tym, niestety panowie, ciepłe przyjęcie Ghost of Autumn wynikało z wyjątkowej urody kompozycji, ale i w dużej mierze z dobrego kontrastu z szybkimi, pełnymi instrumentalnego, spocksbeardowskiego kombinowania utworami. Na Octane żadna z podobnych balladek do poziomu Ghost of Autumn się nie zbliża, a i tego efektownego Spock’s Beard jakby brakuje. Zamiast „potomków” porywającej muzyki spod znaku The Bottom Line czy Onomatopeia z poprzedniej płyty mamy przeciętne, choć dość urozmaicone kompozycje, zwykle o piosenkowej strukturze. Jest Surfing Down The Avalanche, o heavymetalowej ekspresywności, She Is Everything z aż za bardzo gabrielowskim motywem i balladowym refrenem, niestety niejedynym przykładem motywu, który przez swój prymitywizm jakby bardziej niż na płytę Spock’s Beard nadawał się na czołówkę południowoamerykańskiej telenoweli. Mamy też oparte na wyrazistych partiach gitarowych chwytliwe piosenki Climbing Up That Hill (słabiutkie zwrotki, fajny refren), czy As Long As We Ride z riffami a’la Boston. Jednak gdyby postawić sprawę jasno i spytać, czy Spock’s Beard ma obecnie pomysł na muzykę, to, co tu dużo gadać, nie ma i symbolem tego jest dla mnie bardzo słaby główny śpiewany motyw melodyczny w suicie, oczywiście stylizowany na Ghost of Autumn. („As a blizzard of my memories, Lights up like fireflies”.... – mega-zieeew).

W obliczu tej krytyki płyta broni się głównie tym, że czasami można nie mieć pomysłów, a grać dobrze. Brodacze to instrumentaliści wybitni i nie podlega to żadnej dyskusji przez nawet sekundę na Octane. Wspaniale brzmi perkusja, a grający na niej D’Virgilio jest po prostu znakomity. Bardzo pozytywne wrażenie sprawia także Okumoto, który jakby dojrzał jako instrumentalista i przeniósł punkt ciężkości z popisów, z których niewiele wynika (Feel Euphoria), na rasowe, progresywne granie. Bardzo fajnie prezentują się jego (choć nie tylko jego) psychodeliczne pejzaże, oparte na SFX-ach i padach, pełniące głównie rolę łączników, wprowadzają urozmaicenie do drętwej konstrukcji melodycznej płyty. A skoro już zacząłem wyliczankę muzyków.... Alan Morse nie wybił się na megagwiazdę grupy, choć ma przynajmniej jedno, świetne solo (She Is Everything), a Dave Meros na Octane usunął się jakby w cień. Sporo ballad i mniej drapieżne brzmienie w lwiej części utworów sprawiło, że i gitara basowa Merosa złagodniała i tylko czasami czaruje tym jej charakterystycznym, „sprężynowym” brzmieniem (Surfing Down The Avalanche).

Na plus płyty można zapisać także to, iż co poniektóre kompozycje jednak po pewnym czasie „wchodzą” do głowy i głównie przez chwytliwe melodie zaczynają się podobać. Druga część suity, I Wouldn’t Let It Go, sporo by moim zdaniem zyskała, gdyby nie następowała po paru minutach nudów, utrzymanych w niemal identycznym tempie. W drugiej części płyty pozytywne wrażenie sprawia prosty, ale radosny i wyrazisty There Was A Time, ballada Watching The Tide posiada miejscami bardzo ładny motyw fortepianowy, The Planet's Hum zachwycił mnie fragmentem z 2:21 (jedyny moment na płycie, przy którym bez cienia wątpliwości gotów jestem zakrzyknąć „to je to!”). Zresztą tak szczerze mówiąc to właściwie każdy z kawałków następujących po suicie coś w sobie ma, chociażby był to tylko fragment, czy dwa i gdyby cała płyta trzymała podobny poziom to ocena byłaby o co najmniej jedno oczko wyższa. Jednak to, co przy każdym przesłuchaniu próbuje ci powiedzieć „Spock’s Beard potrafi!” tonie w morzu przeciętności krzyczącej „Chyba jednak nie”.

Współczuję Brodaczom. Zespół właściwie kultowy, który dwa lata temu musiał zaczynać właściwie od zera. A wymagania słuchaczy z pewnością nie zmalały proporcjonalnie do straty wynikającej z odejścia Neala. Octane nie dała mi jednoznacznej odpowiedzi, czy ta grupa będzie umiała znów wznieść się na wyżyny, ale w sferze predykcji, spekulacji czy też najzwyklejszej osobistej opinii niestety dała do myślenia. Niestety, gdyż tak, jak po pierwszych kilkudziesięciu minutach obcowania z Octane huczało mi w uszach słowo „katastrofa”, tak teraz o ścianki mózgu (hmmm.... dziwne, skąd takie echo?... ;) obijają się właśnie te trzy wyrazy kończące poprzedni paragraf. Chyba. Jednak. Nie.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!