Donockley, Troy - Pursuit of Illusion

Wojtek "Foreth" Bieroński


ImageNiedaleko pada jabłko od jabłoni – stwierdzenie to nabiera w świecie muzyki charakteru pewnej niewiadomej. Cała rzecz w tym, co jest jabłonią, a co jej owocem. Brytyjski multiinstrumentalista, Troy Donockley, z jednej bowiem strony większość należnej mu sławy zyskał dzięki długoletniemu współliderowaniu wiodącemu przedstawicielowi sceny Christian prog, mianowicie grupie Iona. Z drugiej strony zaś artysta ten ma za sobą długoletnią karierę jako muzyka sesyjnego i solisty. Trudno więc powiedzieć, czy niedaleko pada Donockley od Iony, czy Iona od Donockley’a. Jakkolwiek by ten dylemat miał być rozstrzygnięty najważniejsze jest, iż muzyka jednych i drugich ma wspólne cechy, koncentrujące się głównie wokół uduchowionej atmosfery i ogromnej dawki ciepła.

Podstawowa różnica pomiędzy jakimkolwiek albumem Iony, a recenzowanym krążkiem Troy’a leży w stylistyce. The Pursuit of Illusion nie jest bowiem albumem rockowym. Powiedzieć o nim „muzyka klasyczna” byłoby zbytnim uproszczeniem i w kontekście potocznego rozumienia tego terminu może i nawet błędem. I jak tak patrzę na problem z nazwaniem, opisem tej muzyki to... ogromnie mnie to cieszy, gdyż świadczy to o swoistej unikatowości i oryginalności płyty. Płyty, która w rewelacyjny sposób łączy elementy klasyki, folku i rocka. W praktyce wygląda to tak, jakby „zatrudnić” ogromne instrumentarium (kameralna orkiestra, chór, dudy, organy, wschodnie i celtyckie instrumenty etniczne, gitary, fortepian, syntezatory) i kazać mu grać muzykę klasyczną na sposób folkowo-rockowy. Nie brakuje więc pięknych i długich solówek, wyrazistego rytmu, aczkolwiek nie oczekujcie tutaj żadnego rockowego podkładu perkusyjnego czy czegoś w tym rodzaju. Są momenty, kiedy muzyka „skręca” mniej lub bardziej w stronę - uwaga, masło maślane – klasycznej klasyki, lecz, podkreślam jeszcze raz, wydaje mi się, że patrząc z perspektywy całego albumu The Pursuit of Illusion to symfoniczne granie wyjątkowo bliskie melodyce muzyki rozrywkowej. Fani rocka progresywnego znajdą tutaj coś dla siebie, gdyż czy to nie wyróżnikiem tego gatunku jest różnorodność i szerokie instrumentarium? A skoro już pisząc o nim wymieniłem dudy, rozwińmy tę myśl, jako że nie są to popularne bagpipes, tak często mylone z kobzą.

Instrument, na którym gra Donockley i z gry na którym jest najbardziej znany (pamiętacie jego słynne solo z finału płyty Mostly Autumn - The Spirit of Autumn Past?) to tzw. uillean pipes, instrument typowo irlandzki, który nie przetrwał w muzycznej tradycji Anglii, zapewne wyparty przez starsze bagpipes. Od owych uillean pipes różnią się dość mocno, i co ciekawe w aspektach nie tylko muzycznych, ale i kulturowo-obyczajowych. Na uillean gra się bez szkockiej spódnicy (tzn. nie nago ;), więc porywisty wiatr nie stanowi problemu dla muzyka. Zresztą w ogóle nie ma miejsca dla wiatru w tradycji uillean pipes, jako że jest to instrument przeznaczony do grania w pomieszczeniach i na siedząco. Wiąże się to z faktem, iż bagpipes są instrumentem wojskowym, uillean zaś ludowym. Na gruncie typowo muzycznym te drugie cechuje większa użyteczność, wynikająca z lepszych możliwości konfiguracji instrumentu. Uillean stosowane są więc w różnych muzycznych stylach, co zresztą widać, a właściwie słychać, na załączonym obrazku. Nie ma jednak róży bez kolców, ten rodzaj dud to instrument bardzo trudny do opanowania. Mimo to, jak nakazuje tradycja, nie korzysta się z nut podczas grania i nauki, obyczaj zakazuje także konkursów gry na uillean, które traktowane są jako bezcelowe (tzn. konkursy, nie dudy). Jak więc widać, środowiska muzyków grających na bagpipes i uillean pipes możnaby zaprosić niczym Hanysów i Górali do Ciao Darwin, a nie zdziwiłbym się, gdyby odpowiednikiem popularnego rytuału polskiej ulicy, polegającego na poznawaniu piłkarskich preferencji respondenta za pomocą „za kim jesteś?”, były na pagórkach highlands wycieczki bojówek zadających pytania „bagpipes or uillean?”.

Dudy nie wybijają się jednak na instrument numer jeden na płycie, jako że z opisywaną różnorodnością i mnogością brzmień wiążą się także odpowiednie, wyrównane proporcje pomiędzy nimi. Idąc po kolei, otwierający album Conscious opiera się na organowo-skrzypcowym motywie i ladnych solówkach, zmierzających do symfonicznego finału o fortepianowo-perkusyjnym podkładzie. Kolejne dziewięć minut, utwór tytułowy to.... symfoniczna piosenka, śpiewana zarówno przed Donockley’a, jak i obdarzoną iście anielskim głosem Joanne Hogg z Iony. Trzecia kompozycja, Little Window, to najbardziej niepozorny kawałek na płycie, który jednak z czasem stał się dla mnie jedną z pereł albumu. Ascetyczny i monotonny temat proponowany przez fortepian i obój zawiera w sobie tak nieprawdopodobną dawkę tęsknoty, że raz podczas słuchania oczy mi zwilgotniały. I ta niesamowita, zawodząca w tle gitara.

Czwarty utwór oznacza jednak dość drastyczną zmianę klimatu, aczkolwiek przejście pomiędzy światem smutku, a światem radości donockleyuje... tfu, dokonuje się bardzo płynnie za pomocą partii na flecie. Po niej następuje przeciekawe osiem minut.... rzekłbym, orkiestralnej jam session. Delikatne gitarowe arpeggio + skrzypce i obój stanowią fundament zapętlonego motywu, do którego dołączają się i odłączają różne inne instrumenty. Całość zmierza do ślicznego finału, gdzie jest miejsce i na tempo i na delikatność, których symbioza to przecie znak firmowy Donockley’a oraz Iony. Silny i delikatny, jak to mawiają w reklamie szamponu.

Głowy jednak w strumieniu góskiej wody nie mamy czasu umyć, gdyż Donockley każe nam przekroczyć ów strumień i podążać przez most. A Bridge jest krótką kompozycją, opartą na specyficznym brzmieniu syntezatorowym przypominającym odgłos wodospadu czy tumultu spienionego górskiego strumyka. Iona lubi to brzmienie, na nim oparta jest cała konstrukcja suity Songs of Ascent z płyty Open Sky. Jednak kolejne sześć minut na płycie Donockley’a sprawia, że zupełnie o Ionie zapominamy. To bowiem najbardziej stricte klasyczny moment albumu. Kompozycję Fragment oparł Troy na partiach chóralnych, króciutką pierwszą część suity Colour of the Door na kwartecie smyczkowym. Zdanie o zapomnieniu o Ionie podważa mi wprawdzie śpiew pani Hogg, lecz, wierzcie mi, to w tym momencie muzyka poważna staje się najbardziej poważna. I przyznaję się bez bicia, że ten fragment płyty podoba mi się najmniej. Może dlatego, że nie przepadam za kwartetami skyczkowymi.

Jednak z nizin błyskawicznie przenosimy się na wyżyny, a to za sprawą dziewiętnastominutowej drugiej części Koloru Drzwi. Nie wszystkie jej części zachwycają, lecz pierwsze 120 sekund po prostu powala. Nie potrzeba rozmachu, mnogości instrumentów. Wystarczy napojone poranną rosą jezioro, ukryte wśród połyskującej trawy. I ten flet... w tle syntezatorowe pady i dudy, podkreślające ciepło chłodu pierwszych chwil poranka. Piękno to nie abstrakt, moi drodzy...
Trzeba jednak iść dalej, tylko gdzie? By zostać przy jeziorze pozostaje nam droga w głąb. Czy tam są Drzwi? Cokolwiek zrobimy Troy śpiewa smutną pieśń, a rytmiczny dźwięk dzwonków wywołuje wrażenie kołysanki, prowadząc nas do porywającej partii przeszywających przestrzeń dud. Potem jeszcze średnio ciekawy fragment z kwartetem skrzypcowym (a może to znowu ta moja awersja do owych kwartetów...) i znów wielkie solo, tym razem na organach kościelnych i instrumentach perkusyjnych. Całość kończy się tak, jak zaczyna się ta piękna płyta. Nastrojowo i kameralnie.

To nie jest fenomenalny, wybitny album. Potrafię sobie wyobrazić coś jeszcze lepszego w tych klimatach. Nazwać to wadą? A po co, może lepiej określić jako wyzwanie. Dla Troy’a. Bo to cudownie, że nagrywając rzeczy wspaniałe można tworzyć jeszcze lepsze. A coś wspaniałego jest także w tej płycie. Może nie tylko dzięki samej muzyce, może za sprawą ciekawej odskoczni od progrockowego grania, które czasami trąci myszką i stawia na przepych zamiast siły wyrazu. A może za sprawą kontekstu, oznaczającego zalew płyt, które jakby bały się postawić na najzwyklejszy uśmiech, piękno i łzy, a które bombardują nas problemami, tragizmem najmniejszego ruchu. Może właśnie to jest najpiękniejsze w tej świetnej płycie. Że wzbudza najbardziej ludzkie z ludzkich uczuć nie przez pryzmat czegoś. Bez pościgu za iluzją.


--------------------------
PS. By nasze spotkanie z Troy'em Donockley'em nie skończyło się li tylko na treści tej recenzji proponuję Wam wysłuchać Dunmail Rise - bonus track, którego nie znajdziecie na płycie.
PS2. A to, co gra na internetowej stronie artysty, to właśnie ów przecudny początek The Colour of the Door Part 2. :)

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!