Oldfield, Mike - Voyager

Wojtek "Foreth" Bieroński


Image

10/10

Na dobrą sprawę już powinienem zacząć się tłumaczyć. Ponieważ po pierwsze – średnio progrockowy ostatnimi czasy Mike Oldfield, po drugie - jakby tego było mało recenzja płyty, która ze słowem „rock” nie ma nic wspólnego, po trzecie – ocena. I mimo, iż zwykle staram się być stanowczy we własnych sądach, bo to przecie tylko mój prywatny gust i mam do niego pełne prawo, to tak sobie jednak myślę, że warto się w niniejszym tekście właśnie nieco potłumaczyć i pousprawiedliwiać, by stało się to punktem wyjścia dla krótkiej opowieści o Artyście i Muzyce.

W rolach głównych, odpowiednio Mike Oldfield i pewien gatunek muzyczny, który w dobie obecnej zawieruchy terminologicznej nazwę po prostu urozmaiconym folkiem (a kusi mnie, by użyć tutaj słowa „progresywny”, oj kusi). Ten pierwszy to postać niby świetnie znana, ale czy aby nie za dużo słyszy się o popowych hitach tego artysty w rodzaju Moonlight Shadow, o – co tu dużo gadać, żenującym – sprzedawaniu popularności Tubular Bells za pomocą tych wszystkich składanek, nowych, poprawionych wersji Dzwonów Rurowych, czy o eksperymentach z multimedialną rozrywką, kosztem podkreślania tego, jak ważny był to filar w kształtowaniu się muzyki, ze szczególnym uwzględnieniem rocka progresywnego... Odnoszę wrażenie, że tej jego roli się nie dostrzega, być może dlatego, iż nie znalazł tylu naśladowców, czy wręcz plagiatorów, co np. Genesis. Nie znalazł, gdyż był/jest zbyt wielkim indywidualistą i uwielbia eksperymentować na skalę niewyobrażalną. Niemniej jednak, po pierwsze stanowił on w latach 70 o micie artysty, który robi swoje i nie ugina się przed komercyjnymi trendami, a mimo to odnosi komercyjny sukces (inna sprawa, że miał chłop kupę szczęścia, bo i spotkanie Bransona, i bezprawne gwizdnięcie fragmentu Tubular Bells do Egzorcysty), a po drugie naśladowanie Oldfielda miało i ma miejsce, tyle że nieco inną drogą; nie ordynarnej zżynki całego jego stylu (co jest niemożliwe), lecz zapożyczania elementów nań się składających przez różnorakich artystów.

A folk w progr.... tfu, w urozmaiconym wydaniu? Wpadam na jedno z zagranicznych forów. Czytam "Folk jest antyprogresywny". Cóż... niektórzy nim gardzą. Gardzą, gdyż moim zdaniem go nie rozumieją. Jeśli do folku podchodzi się jak do lwiej części sceny progrockowej, gdzie często nie ma miejsca na prostotę, znikome wyrafinowanie i, zdawałoby się, tandetną sielankowość, to faktycznie d**a zbita. Folk wymaga od słuchacza wyjątkowej porcji serducha, to muzyka, którą słucha się uczuciami, szukając w niej esencji ciepła, głębii, mistyki i perfekcji natury, baśni, tradycji, magii oraz – jakże ważny to element, choć jako ostatni wymieniony - atmosfery. I dopiero przy takim podejściu folk potrafi odsłonić głębię swego piękna, ciepło tej „tandetnej” sielankowości niesłychanie poprawić nastrój, a siła wyrazu muzyki przełożyć się na pozytywne emocje, dzięki którym stajemy się lepsi. Nie chcę przez to powiedzieć, że w tym gatunku nie ma chłamu. Są zespoły, które nie stawiają sobie za cel kreowania opisywanej głębi, jeno chcą se nieco „pofolkować” (choć rzecz jasna takie podejście nie musi oznaczać kaszanki), istnieją także kapele, którym owo kreowanie średnio wychodzi. Kultura celtycka w modzie, różni ludzie zaczynają z niej czerpać, tak więc rzucanie się na wszystko co tylko popadnie związane z np. Irlandią, do najlepszych rozwiązań nie należy. Co jeszcze chciałbym podkreślić to to, że jeśli ten cały opis siły wyrazu urozmaiconego folku sugeruje, iż wzorcowy jego słuchacz to jakiś mistyk totalny, a słuchanie tej muzyki to joga świata ludowego, czy droga do nirwany albo psychoekologicznej komunii z naturą, to rzecz jasna nie o to chodzi (choć jak ktoś odbiera muzykę, to nie moja sprawa...). Podkreślam jedynie potrzebę bogatej wyobraźni oraz wrażliwości na piękno natury i piękno codzienności.

Wróćmy jednakże do samego Voyagera. Magia tej płyty wynika z obecności elementów i wywoływania zjawisk, o których była mowa w poprzednim akapicie. Pierwsza sprawa to klimat. Cudowny i jakże plastyczny, bowiem można się dzięki niemu delektować duchem celtyckiej kultury, ale też potraktować go jako soundtrack do dziejącej się na kartach wyobraźni epickiej historii. Dźwięki Voyagera towarzyszyły mi podczas lektury jednej z części „Władcy Pierścieni” i w kontekście filmu tak sobie myślę, że to cios między oczy dla wielu ekranizacji tzw. „klimatycznych” dzieł zrównać je w jeden szereg za pomocą podobnych, wiecznie jadących na (neo)romantyzmie symfonicznych ścieżek dźwiękowych. No ale znów odchodzę od płyty, więc przywołuję się do porządku. Druga kwestia – głębia, kreowana przez to, w czym Oldfield jest mistrzem, a mianowicie fenomenalne operowanie pogłosem. Dźwięk gitary, brzmienie fletu niesie się nieskończenie daleko, przebogata kraina dźwięków nie ma żadnych czterech ścian, płynące w tle syntezatorowe pady doskonale współgrają z przecinającą przestrzeń muzyką. Kto zajmuje się obróbką dźwięku, czy aranżem utworów wie, jak trudno operować pogłosem. Oldfield robi to arcycudownie.

Mamy klimat, mamy głębię, potrzeba jednak, by sama muzyczna strawa w swoim kompozycyjnym aspekcie czymś oczarować mogła. I tutaj ponownie Oldfield zachwyca. Oczywiście w swoim stylu nie wyzbywa się tendencji do eksperymentowania, ale poza przygodą z finałowym symfonicznym kawałkiem, który jednak nieco gryzie się z „kulturą płyty”, czyni to w doskonałej symbiozie z klimatem albumu i jednocześnie stawia na to, co w tym gatunku muzycznym najpiękniejsze: piękno wypływające z prostoty. Na Voyagerze roi się od uroczych melodii (w tym sporo ludowych) ubranych w przeurzekające aranże, które w połączeniu z doskonałym warsztatem artysty promieniują takim blaskiem, że aż chce się krzyknąć: „Po co ty progrocku tak kombinujesz, skoro prawdziwe piękno leży tuż obok ;)” (bez skojarzeń, na łóżku po mojej prawej żadna białogłowa w tym momencie nie leży ;). Płyta ta była albumem-wyzwaniem dla Oldfielda, gdyż z banalnych, ludowych przyśpiewek trzeba było zrobić Dzieło. A że nie jest to łatwe to chyba każdy się przekonana, próbując sobie wyobrazić porywający utwór z melodią z „Wlazł kotek na płotek”. Mike podjął wyzwanie i jemu sprostał. Gitarowa ballada Women of Ireland, która w 1996 przewijała się przez dzienne ramówki wielkich stacji radiowych, w pełni zasłużyła na tak dużą popularność (zresztą urok tej tradycyjnej pieśni fascynował nie tylko Oldfielda, ale np. Stanley'a Kubricka, czy Kate Bush, śpiewającą ją w gaeliku pod tytułem Mná Na Héireann). To chyba najpiękniejsza kompozycja płyty. Podkreślając jej blask nie wolno jednak nie docenić lwiej części pozostałych. Tytułowy utwór Voyager ze swoim hipnotyzującym ducha rytmem to jakiś magiczny rytuał w hołdzie dla Przestrzeni, celebrowany ponad konarami drzew, w pędzącym nad Krainą rydwanie wiatru. She Moves Through The Fair oddaje cześć mgle nocy, czyniąc tą fascynującą nieskończoność równie piękną, co tajemniczą. Lecz z mroku niedaleko do radości, jak pokazuje Dark Island....
I tak możnaby pisać i pisać... I rozpływać się w tym niesamowitym uniwersum marzeń, w którym chyba nie brakuje jednak szczypty realności, tak jak realne, wręcz namacalne jest piękno tej muzyki.

I dlatego też, jeżeli do tej pory moje tłumaczenia okazały się niewystarczające, wypada mi podsumować to wszystko krótko. W SWOJEJ KLASIE Voyager to moim zdaniem dzieło absolutnie wybitne. Jest to klasa muzyki folkowej, w której jak rzadko gdzie tak bardzo liczy się klimat oraz siła wyrazu, to „coś”, co zadaje kłam stwierdzeniu „im więcej, mocniej, dłużej, tym lepiej”. Postawiona ocena nie oznacza, że płyta nie ma wad, czy słabszych momentów (wspomniany finałowy symfoniczny Mont St Michel i może też nieco drętwa Pieśń o Słońcu). Lecz tak jak świętość to nie bezgrzeszność, tak doskonałość w ziemskim wydaniu (pozostańmy choć jedną stopą na tymże padole, mimo zatracania się w Krainie) to nie coś nieskalanego, od czego nic lepszego być już nie może. Lepsza od Voyagera płyta w tych muzycznych klimatach jest możliwa, ale nagranie takowej będzie cholerrrrnie trudne. Bowiem dzieło Oldfielda z 1996 roku należy stawiać w jednym szeregu, a może i jeden ponad innymi przepięknymi przedstawicielami folkowych Himalajów, jak np. druga część pierwszych Tubular Bells I, Ommadawn Part 1, The Geese and the Ghost Anthony’ego Phillipsa, czy Snowdonia Iony.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!