Iona - Open Sky

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageOj, muzycy z Iony wystawiają swoich fanów na ciężką próbę. Koncertują wprawdzie, ale jako zespół studyjny milczą już przez pół dekady. W trwającej więc ładny szmat czasu dobie nowego albumu i kolejnych dzieci Joanne Hogg, przez które ta płyta wciąż nie może zostać nagrana, warto powspominać stare dzieje, czyt. stare albumy, a jako że usprawiedliwienie wokalistki zespołu najszlachetniejsze ze wszystkich, nie wypada mi rozwijać frustracji wyrażonej w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu. Powspominajmy więc, zaczynając od ostatniego albumu tej znanej z głęboko osadzonego w klimatach celtyckich artrocka grupy.

Zwykle w recenzjach zaczynam od zalet, tym razem zróbmy nieco inaczej. Wady. Najpoważniejsza z nich na Open Sky to typowy wrzód na czterech literach. Niby mały, a jaki upierdliwy. Chodzi mi o brzmienie werbla, który przez swój odgłos kompletnie nie pasując do delikatnej, atmosferycznej muzyki, stawia słuchacza w roli wnuczka z dowcipu o kołysance dziadka-górala, śpiewającego „Śpij, Wojtusiu, śpij!!!” i tupiącego tak, że trzęsie się cała chata. Odgłos to potężny, głuchy, średnio przyjemny, odgłos, przy którym człowiek zaczyna się zastanawiać, czy Frank Van Essen nie gra aby na kotłach, ale tych z ogórkową. Ale cóż, każdy zespół bawiący się w self-made działa metodą prób i błędów, najważniejsze, by wyciągać z nich wnioski. A na najnowszym dziecku ze stajni Open Sky, solowym albumie Dave’a Bainbridge’a Veil of Gossamer wszystko brzmi o wiele lepiej.

Nim rozpocząłem swoją przygodę z recenzowanym krążkiem obawiałem się też troszkę pięty achillesowej (choć może zbyt mocne to określenie) Iony, mianowicie tendencji do popadania w średniego kalibru piosenkowość. Aranżacyjnie zespół w tego typu utworach czuje się bardzo dobrze i takoż wypada, lecz różnie bywa z kompozycyjną siłą wyrazu. Na najnowszej płycie nie ma w sumie ani jednego gniota, lecz nie powiedziałbym również, iż urozmaicone (a przez to całkiem długie) piosenki typu Wave After Wave, Open Sky, czy Light Reflected promieniują jakimś niebywałym blaskiem. Ot rzetelna, ładna, piękna od strony aranżacyjnej muzyka. A wszystko co najlepsze i tak rozgrywa się na płaszczyźnie klimatu, aranżacji i dłuższych kawałków.

Atmosfera muzyki to znak rozpoznawczy Iony i jeden głównych powodów, dla których tak lubię tę kapelę. Na Open Sky grupa przez zainwestowanie w momentami wręcz ambientowe pejzaże postawiła sobie w kwestii klimatu poprzeczkę jeszcze wyżej. Już otwierający album muzyczny krajobraz urzeka swoją głębią, nastrojem i pięknem, a to przecież nie jedyny tego typu moment na płycie. Bo jest jeszcze i A Million Stars, caluteńki w tej konwencji i urzekające fragmenty suity Songs of Ascent. Niby recepta zawsze prosta i podobna: pełniące rolę tła ciepłe brzmienia syntezatorowych padów + instrument solowy, a jednak nie nudzi się to, zawsze jest jakoś inaczej.

Z atmosferą wiąże się jeszcze jedna bardzo ważna kategoria, o której wspominałem już odrobinę przy okazji recek Donockley’a i Oldfielda: ciepło. Kolejny rozpoznawczy znak Iony. Niezwykle pozytywne, pełne ducha nadziei i w ogóle Ducha przesłanie. I wcale nie chodzi tylko o treść. Głębokie emocje czułem i za każdym razem podczas słuchania tego albumu czuję, mimo, iż z tekstami zapoznałem się bardzo pobieżnie, by z zadowoleniem stwierdzić, że nie mamy do czynienia z bezrefleksyjnym „Chwalmy Pana” na 500 różnych sposobów, lecz poetycką apoteozą piękna i miłości, czyli wartości utożsamianych z Bogiem. Tak więc tych, którzy ze względu na chrześcijański charakter zespołu średnio mają nań ochotę, uspokajam, to nie jest preaching-style music.

W kwestii realizacyjnej, co wzmiankowałem już przy fragmencie dotyczącym klimatu, mamy pewne zmiany. Najnowszą płytę od tej strony świetnie podsumował mój kumpel zza Wielkiej Wody. „Different, but still typically Iona”. Z jednej strony wciąż te same znaki rozpoznawcze, z drugiej jednak wspominane ambientowe pejzaże to jeden z przejawów zwrotu Iony ku formom bardziej skomplikowanym. Open Sky jest przeciwieństwem Journey Into The Morn, gdzie dla odmiany grupa zafundowała sobie albumik wybitnie piosenkowy (i co jej nawiasem mówiąc średnio wyszło). Na najnowszej płycie mamy natomiast suitę, dwie dziesięciominutówki, jedną w lwiej części (Castlerigg), drugą w stu procentach instrumentalną (otwierający album Woven Cord). I o ile w wypadku tego ostatniego można mieć wątpliwości, czy aby odrobinę nie przegięto z jego długością, to epik Songs of Ascent i Castlerigg to perełki płyty, warte swojego czasu trwania.

Suitę zbudowała Iona w oparciu o charakterystyczne brzmienie syntezatorowe, które przewija się przez całą trzyczęściową kompozycję, pełniąc funkcję spoiwa pomiędzy fragmentami. Zwłaszcza w środkowej części utworu można by wprawdzie przyczepić się do tego, że te cudne fragmenty instrumentalne jakby tylko się przewijały, że nie są one rozwijane, trwają krótko, gdyż po raz kolejny pojawia się ów syntezator. Można by się przyczepić, ale po co, skoro te fragmenty są właśnie cudne, przez co Songs of Ascent jest po prostu pięknym utworem. Zachwyciła mnie zwłaszcza pierwsza jego część. Jakże kapitalnie i epicko się zaczyna, jakaż fenomenalna partia na flecie tam jest, jakżeż cudowną melodię śpiewa Joanne Hogg...

Wielkie słowa uznania należą się także czwartemu na płycie Castlerigg. Za porywające partie instrumentalne i świetną konstrukcję. Instrumenty solowe proponują piękny temat melodyczny, po czym nagle całe stopniowanie napięcia się urywa, a kompozycja wchodzi w środkową fazę o kameralnym charakterze. Joanne śpiewa z uczuciem, a delikatne arpeggia w tle podkreślają spokój tej chwili. W końcowej sekwencji wraca temat początkowy w postaci instrumentalnego tornado, gdzie Donockley produkuje się na dudach jak na mistrza w swoim fachu przystało. Wyśmienita muzyka!

Open Sky kończy, podobnie jak w wypadku Journey Into The Morn, dostojny utwór w konwencji hymnu. Friendship’s Door, bo o nim mowa, zachwycił mnie niebywałą symbiozą kontrastów. Podniosły, lecz jakże cichy. Niesamowicie poważny, ale i pełen nadziei. Świetne to podsumowanie tej płyty. Płyty, która w sumie także jest płytą kontrastów, jako że nie błyszczy tak, jak zasługują na to jej perły, przyćmione nieco za sprawą zaledwie niezłych piosenek, czyniących ten album trochę za długim. Ale przeginanie z czasem to przecież grzech rocka progresywnego, a o grzechu w przypadku takiego albumu nie wypada rozmawiać. Bo to świat otwartego nieba.

Tylko który? Czy tylko ten, który milknie wraz z ostatnimi dźwiękami Friendship’s Door?
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!