Mostly Autumn - The Spirit of Autumn Past

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageRozpoczynając pisanie niniejszej recenzji czuję upajający wręcz zapach bzu za oknem. Średnio jesienne to klimaty, a przecież płyta, o której dziś będzie mowa, z tą porą roku ma najwięcej wspólnego. Jednak biorąc pod uwagę alegoryczne znaczenia jesieni, wiązanej z odchodzeniem i przemijaniem, trwa ona dla ludzkości przez cały rok. Tak więc czas na recenzje twórczości Mostly Autumn wydaje się zawsze odpowiedni. Zwłaszcza, że w wypadku płyty The Spirit of Autumn Past nie jest to tfu-rczość, lecz muzyka przez duże „m”.

Otwierający album Winter Mountain proponuje bardzo fajny, energetyzujący riff, lecz przez strasznie zawodzące wokale szczerze powiedziawszy dla mnie ta płyta zaczyna się w... piątej minucie. Wtedy to zespół daje sobie spokój z wyciem „Weeelcomeeee” i serwuje świetną partię instrumentalną, oczywiście bazującą na solówce gitarowej Josha. I mówcie co chcecie, mówcie, że to tylko „spirytualny uczeń” Davida Gilmoura, mówcie, że to jeszcze dzieciak w porównaniu z napakowanymi latami doświadczeń legendami gitary, ale ten gość naprawdę potrafi zagrać tak dramatyczne, dojrzałe sola, że ciarki lecą po plecach. Owszem, czasami odnoszę wrażenie, że innym członkom zespołu nie daje się wystarczającej przestrzeni wyrażenia się poprzez partie instrumentalną, bo wszędzie ino Josh i Josh, ale cóż, to prawo lidera zespołu. Zresztą akurat na The Spirit of Autumn Past z tymi proporcjami nie jest jeszcze tak źle, to album na tyle zróżnicowany, że jego bohaterem jest Mostly Autumn, a nie jej lider.

Tak więc jesteśmy na wysokości około siódmej minuty recenzowanego krążka, zaczyna się drugi kawałek i to, co na płycie chyba najpiękniejsze. Te Melodie. Uderzająco piękne, zwiewne, lekkie, przestrzenne. I taka też jest zwrotka w drugim This Great Blue Pearl, a potem temat w Pieces of Love, cały Evergreen i Underneath The Ice oraz frapujący The Gap Is Too Wide.

Wobec takiego stanu rzeczy niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego o tym albumie nie mogę powiedzieć, że jest absolutnie fenomenalny, dlaczego The Spirit of Autumn Past nie spowodował szczękopadu, po czym powalił mnie na podłogę, by przygnieść ową upadającą szczęką. Przyczyny upatruję w fakcie, że to był dopiero drugi album Mostly Autumn. Porównuję go z następnym dziełem w dyskografii zespołu, The Last Bright Light i pomiędzy nimi widzę olbrzymią cesurę. Te pozornie podobne do siebie płyty różnią się jak dzień od nocy. Przez dwa lata dzielące oba albumy zespół poczynił wielkie postępy w zakresie realizacji, wykrystalizował brzmienie, to na TLBL zaczął brzmieć tak naprawdę dobrze. Poza tym dopracował techniki aranżacyjne. To od trzeciej płyty mogę również powiedzieć, że Heather Findlay jest jedną z moich ulubionych wokalistek. Na The Spirit of Autumn Past momentami nie reprezentuje tego poziomu, który potem stał się w jej wykonaniu standardem. Mam tutaj na myśli głównie śpiew w Evergreen, w którym brak jakby delikatności, za którą ten głos i tą dziewczynę tak cenię.

Podsumowując tę kwestię, słabych stron upatruję w stadium doszlifowywania się zespołu, wokali i aranżacji. Lecz z drugiej strony The Spirit of Autumn Past broni się. I to niesamowicie. Broni się właśnie urokiem melodyki. Oczarowuje słuchacza typem melodii z gatunku tych głębokich, które przez jakiś czas „docierają się” w uchu słuchacza i z każdym kolejnym przesłuchaniem siedzą w tobie coraz głębiej, za cholerę nie chcąc wyjść. I, kontynuując jeszcze przez chwilę wątek porównawczy, tutaj jest pies pogrzebany. Trzeci krążek w dyskografii zespołu to płyta świetnie zrealizowana i przede wszystkim nieziemsko barwna. Z drugiej mamy strony o wiele chłodniejsze, bez aż tak wyrazistej ferii muzycznych kolorów The Spirit of Autumn Past. Ale to ten ostatni ma właśnie głębię kompozycji oraz melodii i to przeważa szalę na jego korzyść w zakamarkach mojego prywatnego gustu (bądź też bezguścia ;). TLBL jest jak piękna kobieta, pod zachłyśnięciu się którą zaczyna się dostrzegać, że oczarowała że tak powiem warstwą wierzchnią ;) i reprezentuje sobą mniej niż lady TSoAP, która... Momencik, otworzę książkę. Wczoraj natrafiłem w powieści na fajny i niezwykle prawdziwy cytat. „Z początku myślisz sobie: no dobrze, całkiem niezła z niej babka, a potem, kilka dni później, ona powie coś albo mówiąc to, przechyli głowę w taki sposób, że czujesz się tak, jakbyś wpadł pod autobus”. Heh, a jednak muzyka jest nieprawdopodobnie życiowa i argument o jej abstrakcyjności można jak widać o kant pupy rozbić.

Nie o babkach i niezłych pupach jest jednak ten tekst więc wróćmy do The Spirit of Autumn Past. Byliśmy gdzieś na wysokości drugiego kawałka, gdy wdałem się w te wszystkie porównania. Dalej więc. Trzeci, Pieces of Love jest tym, czym na TLBL The Eyes of The Forest, kameralnym momentem na wytchnienie (ups, znowu porównanie). To typ utworu totalnie niepozornego, lecz niezwykle pięknego. Delikatna gitara, pady w tle, a także flet i skrzypce - recepta na przestrzeń, moi drodzy.

Czuć ją także w kolejnej kompozycji, Please. Ten znakomity pod względem aranżacji i pomysłu utwór trochę jednak traci, jak Winter Mountain, przez zawodzący wokal, w tym wypadku zawodzący wręcz masakrycznie. Gdyby w ten sposób ktoś wołał „Please” błagając o jałmużnę przed kościołem, to bym mu na tą bułkę nie dał. Na wódkę już prędzej, bo by padł i wreszcie się przestał drzeć. Może przesadzam, lecz wokaliza w refrenie strasznie mi się nie podoba.

Zarzuty związane z wokalem mam także, jak już wspomniałem, do następnego na płycie Evergreen. Szkoda, że nie skomponowali tego dwa lata później. Zwłaszcza, że sama w sobie kompozycja jest bardzo piękna. Najbardziej podoba mi się w niej delikatny początek i świetna partia instrumentalna z solem Josha pod koniec.

Gdy milkną ostatnie dźwięki Evergreen przychodzi czas na przeciekawe osiem minut, obejmujące trzy kawałki: Styhead Tarn, Shindig i Blakey Ridge/When Waters Meet. W czasie tych 480 sekund atmosfera zmienia się jak w kalejdoskopie, zespół serwuje sobie instrumentalną wycieczkę za wycieczką. I mimo, że niektóre elementy tego grania nie są powalające (chyba najsłabszy na płycie Styhead Tarn), to cały ten fragment płyty robi duże wrażenie właśnie ze względu na ideę i podejście. Tak chciałbym, by Mostly Autumn grało o wiele częściej. Z wielką odwagą, kombinowaniem, pójściem na całość. Te osiem minut to prog-folk totalny i choćby dlatego gęba mi się śmieje od ucha do ucha za każdym razem, gdy jestem wraz z wyobraźnią na wysokości tej środkowej części albumu.

Znakomitym jej uzupełnieniem jest dziewiąty na płycie Underneath The Ice. Kapitalny utwór, tak po prostu. Fantastycznie kończy ten najbardziej żywiołowy okres na płycie. Po nim następuje jeszcze Through The Window, kompozycja, która mimo sielankowego wręcz refrenu jest jednocześnie bardzo smutna i sprowadza słuchacza z powrotem do krainy typowo mostlyautumnowskiej, pełnej zadumy, jesieni i refleksji nad śmiercią.

I tak już pozostaje do końca tej płyty. Śmierć i przemijanie są w muzyce tego zespołu z północy Anglii przecież wszechobecne, to główne budulce ich twórczości. Gdyby nie śmierć człowieka, ten zespół przecież w ogóle by nie powstał. The Spirit of Autumn Past Part I to, mimo braku słów, ewidentnie n-ty hołd dla Roba Josha, ojca Bryana i jego mentora po krainie życia, jaką jest kraina gór. Ludzkie kroki (już pomijam pociągnięcie nosem ;), które nagle ustają, w połączeniu ze smutną partią fortepianową i niesamowicie floydowskim fragmentem chwilę później nadają temu utworowi bardzo refleksyjnego charakteru. Zaraz potem jednak następuje dość żywiołowe sześć i pół minuty, jakim jest druga część The Spirit of Autumn Past, kompozycja o chwytliwej melodii, która jednak nigdy mnie nie oczarowała. Lubię ją, nie zaprzeczę, lecz utwór ten przez swój energetyzujący charakter (zwłaszcza w refrenie), a wciśnięty pomiędzy dwie bardzo smutne i poruszające kompozycje, trochę niszczy atmosferę, którą kreuje cześć pierwsza. Tak więc u wrót wielkiego finału płyty czujemy się rześko po instrumentalnym, dynamicznym finale The Spirit of Autumn Past, co, mimo, że nie życzę nikomu złego samopoczucia, wcale nie powinno mieć miejsca. Nieprawdopodobnie poruszający utwór jakim jest The Gap Is Too Wide zasługuje uprzednio raczej na... minutę ciszy.

To jest bowiem kompozycja, która rozwala słuchacza od środka, chwyta za serce i wyrywa je, tak że naprawdę chce ci się płakać, nie z bólu, lecz... tak po prostu. Przypominam sobie album Pendragon – The World i jej finał o podobnej treści - Am I Really Losing You. Ta piosenka i ostatnia pieśń The Spirit of Autumn Past spełniają bardzo podobną rolę. Słuchacz po pełnej zadumy płycie, traktującej o śmierci i przemijaniu w sposób zawsze w jakimś stopniu zawoalowany i „yntelygentny” dostaje nagle gigantyczny policzek i cios między oczy. Bo o to po kilkudziesięciu minutach, które utwierdzają cię w przekonaniu, że z ciebie dusza refleksyjna, ale umiejąca zachować dystans, że z ciebie słuchacz, który dostaje coś specjalnego, by się zadowolić, przegrywasz z utworem o totalnie prostej formule, który pierze w twoją stronę pogardzanym w kulturze ukrywającej słabość, najbardziej prymitywnym ładunkiem: ludzkim bólem. Dostajesz także prymitywną formą: łzawym bądź patetycznym charakterem. Lecz gdy milkną ostatnie dźwięki na obu płytach, wcale do śmiechu ci nie jest. Czujesz się tak cholernie mały.

Kompozycja The Gap Is Too Wide, dedykowana Susan Jennings, ale o uniwersalnym charakterze, powinna być puszczana co rok 1 listopada w radio. Pomimo 12 minut trwania.

A ten album, pomimo pewnych wad, powinien często gościć w Waszych odtwarzaczach.
Pozdrawiam spod autobusu.
MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!