Strasznie kontrowersyjna płyta te Sztormy (co dobrze ukazuje jakże inny charakter recenzji Artura). Cały proces sprzecznych uczuć zespół uruchomił na długo zanim ukazał się album. Na stronie internetowej grupy pojawił się entuzjastyczny komentarz, że oto Mostly Autumn nagrało swój najlepszy krążek w historii, album-killer. Właściwie powinienem takie słowa zbyć machnięciem ręki, gdyż już w tym roku tego typu przedpremierowe przechwałki czytałem na stronie Spock’s Beard, a co z tego wyszło możecie przeczytać w recenzjach. Poza tym za dopiero co odeszłych do lamusa czasów małżeństwa Mostly Autumn z Classic Rock Productions nie byłem skłonny wierzyć niczemu co z związane z promocją tej grupy, patrząc jaką marketingową farsę, polegającą na zrobieniu supermarketu-śmietnika na oficjalnej stronie zespołu, odstawili ludzie z CPR. Jednak w tym jedynym przypadku www Mostly Autumn uwierzyłem. I faktycznie muszę przyznać, że to płyta-killer. Rozdziera serce. Niczym w „kontrowersyjnym” horrorze.
Dlaczego? Z powodu zmian. Cóż, wprawdzie mógłbym rzec w tym momencie mea culpa i kajać się, że nie potrafię się pogodzić z procesem ewolucji stylu zespołu. Lecz w wypadku recenzowanej płyty zmiany raniące serducho są dla mnie momentami tak niewiarygodnie absurdalne i nielogiczne, że siedzieć cicho po prostu nie mogę. W moim przekonaniu Mostly Autumn samo pozbawiło się bowiem tego, w czym było najlepsze.
Przede wszystkim na Storms... pomarzyć możecie o folkowości, celtyckości. Już album Passengers był sygnałem, że grupa idzie w kierunku stricte rockowym. Najnowsze wydawnictwo oznacza dalsze zawężenie stylistyki, a co za tym idzie prymitywizację instrumentarium i brzmienia. Fletu na Sztormach praktycznie nie uświadczysz. Są wprawdzie krótkie fragmenty, gdy tak lubiana przez wszystkich Angela Goldthorpe (teraz już Angela Gordon :) się uaktywnia, lecz to już tak niesłychana epizodyczność, że Bóg mi świadkiem nie wiem, co ta kobieta będzie robić na koncertach promujących album. Pozostaje jej chyba pląsanie w rytm Out of the Green Sky.
Jakby tego było mało zawężenie stylistyki na Storms... oznacza także zdecydowanie mniej gitar akustycznych i o wiele mniej solówek Bryana Josha. W poprzednich recenzjach narzekałem na ekspansywność lidera grupy. Tym razem jednak przegiął z ową ekspansywnością tak niesłychanie, że stłamsił się sam. Nie można bowiem oprzeć się wrażeniu, że piosenkowa pierwsza połowa albumu (w odróżnieniu od drugiej zdecydowanie artrockowej) została stworzona pod wejścia ostrych riffów elektrycznej gitary. W każdym utworze Bryan postawił na to tak zdecydowanie, że aż zabrakło miejsca na jego solówki. W rezultacie powstała muzyka niezwykle jak na Mostly Autumn szybka i dynamiczna, lecz koszta tego posunięcia są moim zdaniem zabójcze.
Nie za bardzo jest się bowiem czym delektować na Storms..., jeśli przywykłeś Czytelniku do podejścia swoistego muzycznego smakosza względem twórczości zespołu. Album ma ewidentnie dwa oblicza. W zależności na które postawisz, Twoje wrażenia mogą być negatywne bądź pozytywne. Pierwsza twarz płyty jest związana ze wspomnianą dynamiką. W porównaniu z poprzednimi wydawnictwami przestojów jest na Storms... zdecydowanie mniej, smęcenia prawie w ogóle, a i tempo zespół podkręcił i to bardzo wyraźnie. Dodatkowo odniosłem wrażenie, że grupa postawiła na troszkę bardziej skomplikowane melodie. W rezultacie otrzymujemy album, którego chce się słuchać i słuchać, dopóki nie zechcesz się nim delektować. Wtedy słuchać się odniechciewa. Mówiąc szczerze skłonny byłbym nie wgłębiać się w Storms... i pozostać w obcowaniu z tym wydawnictwem na poziomie przyjemnej, niezobowiązującej rozrywki, gdyby nie fakt, że to właśnie podejście muzycznego smakosza, dostrzegającego w twórczości Mostly Autumn głębię, urocze melodie i piękne solówki, było w wypadku muzyki tej grupy podejściem absolutnie naturalnym i oczywistym! I wyzbądź się człowieku tego tak nagle. A ten punkt widzenia odsłania pustkę albumu, pustkę, która związana jest głównie z tym, o czym pisałem wcześniej. Totalne nastawienie się na ostre wejścia, brak tego doskonałego, mostlyautumnowskiego poruszania się w obrębie stylistyki folku i rocka, spora dawka kompozytorskiej megabylejakości. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Mostly Autumn z pewnością nadal potrafi. Artrockową część wydawnictwa otwiera wprawdzie tandetny (a przez to patrząc z perspektywy smakosza niestety utwór-symbol), króciutki instrumental Coming To... lecz dwa utwory później w Carpe Diem zespół wraca do swojej pełnej głębi muzyki. Flet, dudy, niesamowity klimat... Nie dało się tak na całej płycie?
Muszę jednakże dodać, że album trzyma poziom pod względem atmosfery, którą doskonale oddaje tytuł. Jest tutaj sporo przesiąkniętej naturą ciszy, ale cały czas gdzieś ponad czai się otchłań. Słychać to doskonale zwłaszcza w Carpe Diem i tytułowym Storms Over Still Water. Trzeci dłuższy utwór, poprzedzający dwa powyższe Candle To The Sky nie zrobił na mnie poza pięknym refrenem żadnego wrażenia. Nudne ostatnie trzy minuty, a przede wszystkim bardzo oszczędnie zaaranżowane i nieciekawie zaśpiewane przez Josha zwrotki.
Ta oszczędność aranżacji przewija się zresztą przez całą płytę. Z pewnością wynika to z opisywanej wcześniej „pauperyzacji wszystkiego”, ale to chyba nie jedyny powód. Zespół ewidentnie dąży do nadawania koncertom charakteru wielkiego show, swoistego misterium. Głośne, pełne niesamowitych pokazów świetlnych występy w londyńskiej Astorii to zapewne dopiero początek drogi, którą obrała grupa, drogi z naczelnym hasłem „stawiamy na live”. W kontekście tego zapewne pojawiła się potrzeba, by podczas nich zespół brzmiał naturalnie, na płycie więc gra tak, jak zabrzmi na koncercie, a to oznacza brak jakichś cudacznych efektów. Pozytyw tego wszystkiego polega na tym, że faktycznie na Storms... muzyka brzmi niesłychanie dziewiczo, z drugiej jednak strony naturalność w dobie technologicznego usprawniania wszystkiego zawsze oznacza jakąś tam ubogość i na recenzowanym krążku tą ubogość momentami słychać.
Muszę się przyznać, że wolałem brzmienie Mostly Autumn z epoki TSOA i TLBL. Grupa zmieniła studio, w dodatku Josh wynalazł jakieś miejsce, gdzie podobno mają fenomenalną akustykę. Mimo to wolę dawne soczyste, czyste brzmienie w przeciwieństwie do obecnego, jakoś tak bardziej przytłumionego i brudnego. Największym jednakże jego mankamentem jest dla mnie to, co się dzieje na nowej płycie z Heather Findlay. Szczerze powiedziawszy nie wierzyłem, że będę musiał to kiedyś napisać, ale Heather mnie na Sztormach bardzo zawiodła. Usprawiedliwia ją fakt, że przyczynił się do tego w dużej mierze miks. Urocza wokalistka Mostly Autumn ma ten typu głosu, który doskonale sprawdza się jako okalający, wręcz szepczący ci słowa do ucha (jak to jest w wypadku Petronelli Nettermalm z Paatos). Na Storms... śpiew Heather umieszczono wąsko na środku i w oddali, co było moim zdaniem najgłupszą rzeczą, jaką można było zrobić. W rezultacie Findlay, która przecież nie posiada wybitnie silnego głosu, której głównym atutem jest świetna barwa, „nastrojowo wysmakowany” ton okrutnie się męczy w co głośniejszych momentach. Najgorzej to wygląda w refrenie pierwszego kawałka, gdzie Heather wypadła moim zdaniem po prostu fatalnie.
Gdyby jednak śpiewała na swym normalnym, czyli arcycudownym poziomie, czy uratowałoby to Storms? Śmiem wątpić. Jako fan zespołu, który próbował podczas słuchania wypośrodkować dwa opisane wcześniej podejścia muszę powiedzieć, że mój plan nie wypalił, gdyż targało mną w tę i we w tę. Zrazu mi się wydawało, że zdarzył się cud, gdyż zespół spiłował gałąź, na której siedział, a mimo to nie spadł z drzewa, że album wyrywa serce, ale i urywa pupę. Chwilę potem jednak nachodziły myśli, że w tej płycie atrakcyjna jest tylko dynamiczno-szybka warstwa wierzchnia, a głębi i przede wszystkim pomysłów w tym wszystkim raczej ciężko się doszukać. Tak sprzeczne uczucia doskonale potwierdza również fakt, że tak naprawdę to, co najbardziej lubię na Storms, to fragmenty (przyznaję, dość sporo) kompozycji. Nie mogę powiedzieć, by w całości jakiś utwór na tym wydawnictwie zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardzo podoba mi się otwierający płytę gitarowy motyw w Out of the Green Sky, zresztą chyba tak cholernie chwytliwy motyw spodoba się każdemu. Bardzo lubię Broken Glass, harmonie wokalne w refrenie Ghost in Dreamland, refren Heart life i Candle To The Sky. Nieprawdopodobnie pobudza wyobraźnię króciuteńka partia fletu w okolicach 3:00 w Carpe Diem. Bardzo pozytywne wrażenie robi także The End of The World. Z drugiej jednak strony Storms... zawiera sporo fragmentów strasznie nijakich, gdzie sytuację ratuje i powoduje wzrost adrenaliny tylko dynamika i przebojowość muzyki. Nie czarujmy się – taki stan rzeczy sam w sobie jest ułomny, a co dopiero w przypadku grupy, która tak czarowała złożonością doznań. Jeśli stawianie na zaledwie jeden ich element jest receptą na sukces i genialną płytę progresywną to bądźmy szczerzy - upadliśmy jako środowisko muzyczne nisko. A taka filozoficzno-egzystencjalna myśl mnie nachodzi, gdy patrzę na np. Progarchives, gdzie czytam absolutne peany na cześć tego wydawnictwa. Zastanawiam się wtedy, czy faktycznie album ten nie jest genialny, skoro jeśli nie próbujesz zwracać uwagi na fakt, ze to co słuchasz nie reprezentuje sobą zbyt wiele, faktycznie chcesz tą płytę słuchać. Ale, mości fani, uznanie Sztormów albumem znakomitym/wybitnym/genialnym byłoby chyba poniżej godności i grupy i odbiorców jej twórczości. Nas bowiem robi wtedy w konia album pod wieloma względami do kwadratu infantylny, a nagrywać dobre do słuchania, ale infantylne albumy się Mostly Autumn po prostu nie godzi.