Genesis - Calling All Stations

Przemysław Stochmal

Image„Calling All Stations” należy do specyficznego typu albumów, którymi tworzący je artyści wystawiają na próbę zamiłowanie swoich sympatyków. Zespół Genesis miał wcześniej w swojej historii sposobność stanięcia przed podobnym wyzwaniem, gdy powstawał „A Trick of the Tail”- pierwszy album, na którym próżno szukać głosu Petera Gabriela. Charakter owego sprawdzianu przeprowadzonego na własnej publiczności, to jednak raczej jedyna właściwość umożliwiająca kojarzenie ze sobą tych właśnie dwóch tytułów. Poza muzyką, która, odległa od siebie o ponad dwadzieścia lat, jest oczywiście zupełnie różna, sam sposób podejścia zespołu do wspomnianego wyzwania przy „Calling All Stations” jest całkiem inny niż dwie dekady wcześniej. Otóż, wybierając tym razem na stanowisko wokalisty muzyka nie związanego w żaden sposób z zespołem, panowie z Genesis podjęli znacznie większe ryzyko niż dawniej. Ryzyko to natomiast niejako równoważy zachowawczość nowej muzyki względem poprzednich dokonań zespołu, czego nie można było powiedzieć o „A Trick of the Tail”.

Owym nie mającym dotąd nic wspólnego ze światkiem Genesis wybrańcem, który miał przejąć miejsce przy mikrofonie przez długie lata okupowane przez Phila Collinsa, okazał się być niespełna trzydziestoletni wówczas Ray Wilson, którego głos przyciągnął uwagę Tony’ego Banksa i Mike’a Rutherforda dzięki albumowi zespołu Stiltskin „The Mind’s Eye”. Choć w realiach wykonywania utworów kojarzonych tylko i wyłącznie z głosem Collinsa, wybór ten okazał się być niezbyt trafionym, to w kontekście „Calling All Stations” wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Wilson, obdarzony zupełnie inną aniżeli Collins barwą głosu, charakterystycznym zachrypnięciem nasuwający prędzej skojarzenia z współczesnym Gabrielem, nadaje tak bardzo „Genesisowym” dźwiękom nowego wyrazu. Wydaje się, że Banks dokonał tego, co nie powiodło się w przypadku jego, bardzo zresztą bliskiego stylistycznie dziełom macierzystej formacji, solowego debiutu zatytułowanego „A Curious Feeling”. Odnalazł on mianowicie głos, który poza tym, że dobrze zaaklimatyzował się w muzycznym świecie Genesis, posiada własną tożsamość, temperament, czego wyraźnie brakło zatrudnionemu przez Banksa na debiutancki krążek Kimowi Beaconowi, jak i pozostałym głównym wokalistom, którzy pojawiali się na solowych albumach klawiszowca Genesis. Najwyraźniej zatem członkowie-założyciele grupy absolutnie nie mieli planów nagrania płyty jako „Tony Banks i Mike Rutherford z wokalistą”, przeciwnie - Ray Wilson został doceniony i nobilitowany jako „głos Genesis”.

O ile wybór Raya Wilsona na wykonawcę skomponowanych z myślą o „Calling All Stations” utworów miał na celu z pewnością wyeksponowanie jego wokalnych walorów, o tyle wybrany na perkusistę większości utworów z płyty, jak również i całej trasy koncertowej promującej longplay, Nir Zidkyahu w żaden sposób nie liczy się na albumie jako instrumentalista-osobowość. Jego gra jest dość toporna i sztampowa, brakuje tej jazzowej lekkości charakterystycznej dla stylu gry wielkiego poprzednika. Jeżeli więc Banks i Rutherford zaplanowali dla nowego dzieła bębnienie neutralne i niezobowiązujące – cel ten osiągnęli w stu procentach, bowiem zdolny do perkusyjnych „fajerwerków”, znany ze Spock’s Beard Nick D’Virgilio, w czterech granych przez siebie kompozycjach również nie zachwyca.

Świadomi niewątpliwego ryzyka, z jakim wiązał się angaż w szeregi zespołu zupełnie obcych fanom grupy postaci, panowie Banks i Rutherford najwyraźniej postanowili udowodnić swoim sympatykom, że wbrew zmianom personalnym to wciąż stare, dobre Genesis. W konsekwencji powstał chyba najbardziej zachowawczy pod względem muzycznym album w dorobku grupy. Do tej pory Genesis nie stronili od zdumiewających pomysłów, częstokroć tworząc z nich wizytówki albumów („Invisible Touch”, „I Can’t Dance”). Na „Calling All Stations” zaś nie dość, że brakuje przewrotnych rozwiązań (daleko choćby singlowym „Congo”, „Shipwrecked” i „Not About Us” do niejednokrotnie zaskakujących przebojów z przeszłości), to już od samego początku słychać poniekąd znajome dźwięki. Otwierający album utwór tytułowy przywodzi na myśl nie mniej mroczne, drapieżne i emfatyczne klimaty ze sławetnej „Mamy”, czy „Feeding the Fire”. Choć pomysł na kompozycję znany, trudno czynić z tego zarzut, utwór ten wszak jest jednym z najmocniejszych punktów longplaya. Z kolei w przepięknych notabene balladach „If That’s What You Need”, czy „Uncertain Weather” nie sposób nie usłyszeć echa “Hold on My Heart” z poprzedniego albumu. Materiał na „Calling All Stations” nie poszerza zatem muzycznych horyzontów Genesis, mało tego – zespół rezygnuje ze stałego punktu programu wcześniejszych płyt – charakterystycznych swawolnych i dowcipnych piosenek w stylu „Jesus He Knows Me”, „Anything She Does”, czy „Illegal Alien”, chociaż ten brak podejrzanie wiąże się z nieobecnością Collinsa.

Pozornie wydawałoby się, że panowie z Genesis po odejściu Phila Collinsa zrobili wszystko, aby wystawić na próbę swoich sympatyków. Nowy głos, zmiana warty na stanowisku perkusisty, bezprecedensowa powaga wypełniającej album muzyki. Nie sposób jednak zanegować faktu, że zmiany te nie miały na celu przeistoczenia Genesis w zupełnie nowy muzyczny twór. Słuchając „Calling All Stations”, na przekór wszystkim wprowadzonym zmianom niezaprzeczalnie odnosi się wrażenie, że obcujemy z bliskimi i w istocie znajomymi dźwiękami. Choć nie ulega wątpliwości, że to chyba najbardziej elegancki, wykwintny i poważny album w dorobku zespołu. Kto wie, być może właśnie tak wytwornie miało wyglądać zamknięcie znakomitego dorobku płytowego.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!