Budgie - Bandolier

Przemysław Stochmal

ImageWydany w 1975 roku piąty krążek formacji Budgie stanowi świadectwo dążenia zespołu do modyfikacji wypracowanego dotąd brzmienia oraz prób odcięcia się od etykietki walijskiej odpowiedzi na Led Zeppelin i Black Sabbath. „Bandolier” jednak, choć znacznie różni się od poprzednich płyt w dorobku grupy, sprawia wrażenie, iż sama próba zmiany stylu pochłonęła muzykom zbyt wiele energii, co w konsekwencji dało album dobrze rokujący, ale jak gdyby nie do końca przemyślany i dopracowany.

Budgie na „Bandolier” zdaje się powoli odrzucać charakteryzujące dotychczasowe nagrania toporne, ciężkie brzmienie gitary (może poza otwierającym album, energetycznym „Breaking All the House Rules”), w zamian skłaniając się ku brzmieniu ostrzejszemu, bardziej wyrazistemu. Zmianę tą dodatkowo potęguje produkcja albumu – brzmienie jest klarowne, czyste – tak naprawdę pierwszy raz w przypadku muzyki zespołu. Nowe podejście do układanych riffów pozwoliło Budgie na stworzenie jednego ze sztandarowych songów w swojej karierze, mianowicie utworu sprytnie zatytułowanego „Napoleon Bona (Parts One and Two)”. Choć  z jednej strony słychać w nim wpływ Richiego Blackmore’a (choćby z „galopującego” „Hard Lovin’ Man”), to z pewnością można stwierdzić, że obok purpurowych dokonań tego typu stał się jednym z najsilniejszych wzorców dla zespołów nurtu New Wave of British Heavy Metal.   

Chociaż, jak wspomniałem, nowe brzmienie gitary Tony’ego Bourge’a jest ostrzejsze, przeszywające, zespół Budgie absolutnie nie ograniczył się jednak na „Bandolier” do heavy-metalowych pasaży. Wręcz przeciwnie, tym razem muzycy poszukują nowych muzycznych rejonów, w których mogliby się sprawdzić. Wstęp do „Who Do You Want for Your Love” opiera się na funkującym riffie, zaś będąca absolutną perełką „Bandoliera” ballada „Slipaway”, ozdobiona przepięknym gitarowym solo, ociera się o soul. Już choćby ten utwór świadczy o tym, że w Budgie „coś drgnęło” – poprzednie cztery albumy ograniczały się do, wprawdzie uroczych, choć porównywalnych do siebie ballad na gitarę akustyczną i śpiew, „Slipaway” jest już w tej materii prawdziwym krokiem na przód.

Niestety, tak dużą inwencją zespół nie wykazał się na całym albumie. „I Can’t See My Feelings”, choć ciekawie zaaranżowany na gitary elektryczną i akustyczną, ciągnie się w nieskończoność, natomiast „I Ain’t No Mountain”, będący coverem walijskiego piosenkarza  Andy’ego Fairweather-Lowa, mimo że wybrany na singiel, brzmi niestety jak konieczny wypełniacz, a dodatkowo zaaranżowany został tak, iż nie sposób nie przypomnieć sobie purpurowego „Woman from Tokyo”.

Chociaż „Bandolier” jest albumem dość nierównym, docenić należy próby dostrzeżenia i wykorzystania przez Budgie własnych, szerokich możliwości, zarówno kompozytorskich, jak i wykonawczych. Szkoda, że później zespół nie poszedł za ciosem. Kto wie, może formacja uniknęłaby równi pochyłej, na której znalazła się po „Bandolier”, a w zamian podzieliłaby pełen sukcesów los kolegów z kanadyjskiego Rush, będącego, podobnie jak Budgie, tercetem ze śpiewającym basistą.  Tercetem, który - w przeciwieństwie do Budgie - w pewnym momencie uznał, że ortodoksyjny hard-rock nie jest jedynym sposobem na karierę.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!