Votum - Metafiction

Artur Chachlowski

ImageWarszawski zespół Votum powstał w 2003 roku, zadebiutował singlem „Jestem”, a przed dwoma laty wydał swój pierwszy album „Time Must Have A Stop” (nakładem renomowanej wytworni ProgRock Records, wznowiony kilka miesięcy później przez rodzimą firmę Insanity Records). Teraz Votum dostał się pod skrzydła nie byle kogo, bo czołowego niezależnego wydawcy na polskim rynku muzycznym, firmy Mystic, która pod koniec listopada wypuściła na rynek drugi album w dorobku zespołu zatytułowany „Metafiction”.

Zawiera on klimatyczną, eteryczną i chłodną (w tekstach jest sporo odniesień do zimy, chłodu i śniegu) muzykę. Jest on koncept albumem mówiącym o ludzkich relacjach, o rządzącym nimi przypadku i o przeznaczeniu. Siedem utworów łączy fikcję z rzeczywistością. A o czym opowiada fabuła „Metafiction”? Tego dokładnie na podstawie (angielskojęzycznych) słów poszczególnych utworów nie jestem w stanie powiedzieć. Myślę, że autor tekstów, wokalista Maciej Kosiński, pozostawił tu odbiorcy spory margines na indywidualną interpretację. Zdaniem członków zespołu „Metafiction” to płyta wypełniona emocjami i pięknymi melodiami: „Staraliśmy się przy tym, by nie utraciła ona niczego z drapieżności swojej poprzedniczki. Chcieliśmy stworzyć materiał przenikający do szpiku kości i poruszający każdą wewnętrzną strunę, na przemian mroczny i niepokojący, chłodny i chwytający za gardło. Jesteśmy pewni, że miłośnicy atmosferycznego grania z pazurem znajdą na tym albumie to, co lubią najbardziej”.

Jaka jest zatem muzyka, którą słyszymy na albumie „Metafiction”? Na pewno jest ona klimatyczna, nastrojowa, chłodna, plastyczna i… miękka, jeżeli to określenie w ogóle pasuje do muzyki. Zdecydowanie mniej niż na płytowym debiucie jest na nowym krążku typowych elementów prog metalowych. Więcej tu przestrzeni, więcej miejsca na budowanie klimatu, na nieoczywiste, ale jakże piękne rozwiązania melodyczne.

Album zaczyna się od dziewięciominutowego utworu „Falling Dream”. To świetna, wspaniale rozwijająca się rockowa ballada. Postawiłbym ją w tym samym szeregu, co pamiętne utwory „Dorosłe dzieci” Turbo, „51” TSA czy „Do kołyski” Dżemu. Tak samo pięknie budowany jest tu nastrój, tak samo stopniowane jest napięcie. Sympatycy zespołu zdążyli już docenić ten utwór decydując w błyskawicznym głosowaniu, że to akurat „Falling Dream” powinien reprezentować najnowszy dorobek zespołu na portalu MySpace.

Drugi utwór na płycie, „Glassy Essence”, rozpoczyna się od prawdziwie metalowego tąpnięcia, ale jest ono o tyle mylące, że cały ten kawałek utrzymany jest w miarę spokojnym, nastroju, który ożywia się dopiero pod koniec i nie sposób nazwać go inaczej, jak bardzo solidnym, lekko onirycznym punktem programu płyty. Aż tyle ciepłych słów nie mogę powiedzieć o kolejnym, i chyba najsłabszym, nagraniu na płycie, „Home”. Jak dla mnie to trochę bezbarwny utwór. Nie, nie jest to złe nagranie, ale na tle pozostałych jakoś najmniej mnie ono zachwyca.

Oznaczony indeksem 4, „Faces”, to najkrótszy (niecałe 4 minuty), a zarazem wyciszony, bardzo atmosferyczny utwór, wykonany praktycznie bez sekcji rytmicznej. Śpiewającemu Maciejowi Kosińskiemu towarzyszą dźwiękowe plamy kreowane przez gitary (grają na nich Alek Salamonik i Adam Kaczmarek) i syntezatory (Zbigniew Szatkowski).

Nieco dłuższe jest następne nagranie, „Stranger Than Fiction”. I od razu więcej się w nim dzieje. To prawdziwie gęste, intensywne granie z szeptami i drapieżnym growlingiem (jedynym na płycie). Mamy tu potężne brzmienie klawiszy, miękki bas (Bartek Turkowski) i nabijające tempo dźwięki perkusji (Adam Łukaszek). To najgorętsze nagranie na płycie. Bardzo krwiste. Może się spodobać.

Utwór „Indifferent” rozpoczyna się od fortepianowego wstępu, do którego po chwili dołącza wokal. Ten akustyczny zestaw, już poszerzony o pozostałe instrumenty, rozrasta się do całkiem przyjemnej ballady z podniosłym finałem. Ostania minuta tego nagrania z niebywałą wręcz gitarową solówką to rzecz pod każdym względem fantastyczna. Patos rules!

I wreszcie nadchodzi czas na ostatnią kompozycję na płycie, blisko 10-minutowy hicior „December 20th”. To obok „Falling Dream”, najlepszy fragment na tym albumie. W miarę spokojny początek, w którym następuje ekspozycja 3 lirycznych bohaterów (mężczyzna, kobieta, staruszka) przeistacza się za sprawą ciężko brzmiącej sekcji w dynamiczną sekwencję, która nagle i niespodziewanie, mniej więcej w połowie utworu, wycisza się. I w tym momencie rozpoczyna się wielki finał. Trzyminutowy grand finale. Ciężki, gitarowy riff, operowe chóry, potęgujący mroczną atmosferę syntezator, rytmiczna praca perkusji i złowrogi wokal zwiastujący swoim śpiewem dramatyczny epilog opowieści. Ruby. Snow. Fell. Winter… Finał – marzenie. Ten utwór ma swój styl. Ma swój klimat. Niczym jak z jakiegoś horroru.

„Metafiction” to zaledwie 3 kwadranse muzyki. Ale jakiej muzyki! Zgrabny to rozmiar. Taki jak lubię. Dobra i zwięzła to płyta. Z muzyką, która bardzo mi się podoba.

Myślę, że to jeden z moich 2-3 ulubionych tegorocznych albumów rodzimych wykonawców rockowych.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!