Zespół Van Der Graaf Generator po trzech latach niebytu wrócił na progrockowy afisz w 1975 roku. Choć w czasie nieobecności grupy na muzycznych scenach Peter Hammill zdążył wydać kilka bardzo udanych albumów solowych, jego niezwykła artystyczna wyobraźnia wciąż pozostawała wyjątkowo płodna. Mimo wcześniejszego rozpadu grupy, jego kontakty z pozostałymi muzykami były na tyle dobre, że niejednokrotnie korzystał z ich usług w trakcie nagrywania płyt sygnowanych własnym nazwiskiem. Przyszedł więc czas, by cały bezmiar muzycznych pomysłów artysty przedstawić publiczności ponownie pod szyldem Van Der Graafa. W ciągu dwunastu miesięcy panowie Hammill, Jackson, Banton i Evans nagrali aż trzy albumy, z których drugi, wydany wiosną 1976 roku „Still Life” stał się wizytówką drugiego okresu działalności zespołu, jak również jednym z najwybitniejszych produktów artystycznych, do których rękę przyłożył Peter Hammill.
Choć od wydania poprzedzającego „Still Life” albumu „Godbluff” minęło zaledwie pół roku, zespół z Hammillem na czele przedsięwziął kolejne środki, aby tworzona przez niego muzyka znacznie odbiegała od stylu, jaki Van Der Graaf Generator proponował przed zawieszeniem działalności. Bo chociaż „Godbluff” stylistycznie wyraźnie różnił się od wydanego w 1971 roku „Pawn Hearts”, to jednak do pewnych charakterystycznych dla wcześniejszych dokonań zespołu elementów muzycy chętnie powracali. Na „Still Life” zaś na daremno szukać specyficznego niepokojącego pogłosu, psychodelicznych, momentami wręcz kakofonicznych fragmentów, czy odgrywanych na saksofonie i organach rytmicznych mętlików. Van Der Graaf zupełnie pozbawił się tu owej aury metafizyczności, obierając odmienny artystyczny kierunek - w zamian za to co abstrakcyjne zaproponował konkretną progrockową wykładnię. I trzeba przyznać, że w tej bardziej klarownej i bezpośredniej muzycznej rzeczywistości, w której się postawił, odnalazł się znakomicie.
Artyści na „Still Life” pozostali przy długich formach, wykorzystując je na różne sposoby. Na otwierający album „Pilgrims” zastosowano w zasadzie prosty piosenkowy schemat, w który wpisano patetyczny refren oraz fanfarowe zamknięcie, dzięki czemu utwór zyskał charakter uroczystego hymnu. Dość zapobiegawczy w środkach jest „My Room (Waiting for Wonderland)” - jedna z wielu niezwykłej urody ballad w dorobku Hammilla, a zarazem pośród nich bardzo wyjątkowa. To jedyny utwór na płycie, w którym Hugh Banton definitywnie zamienił charczące organy na gitarę basową, dzięki czemu w swojej delikatności „My Room” znacznie różni się od pozostałych kompozycji, (brzmiących zresztą znacznie ostrzej, bardziej rockowo aniżeli na jakimkolwiek wcześniejszym albumie). Łagodną melodię wygrywaną przez pianino, saksofon i wyjątkowo melodyjny wokal raz po raz mącą niepokojące dźwięki wydobywane z saksofonu Davida Jacksona – i w takim właśnie niepokojącym nastroju pozostawia słuchacza ten utwór, gdy wybrzmiewa jego ostatni dźwięk.
Bardziej kompleksowo podeszli muzycy do opartych na klasycznych progresywnych wzorach kompozycji „La Rossa” oraz zamykającej album „Childlike Faith in Childhood’s End”, która stanowi w pewnym sensie streszczenie muzycznych tendencji cechujących ten album. Najwybitniejszym chyba jednak nagraniem na płycie jest utwór tytułowy. Nie narzucając sobie karbów określonych kompozycyjnych schematów Hammill stworzył absolutnie porywający muzyczny rozrachunek z życiem. Pierwsze trzy minuty to egzystencjalny monolog o niemal liturgicznym charakterze – uduchowiony głos wybrzmiewa na tle akompaniujących mu organowych dźwięków bardzo wrażliwego w tej materii Bantona (już wówczas rozpoczynał długoletnią karierę konstruktora organów kościelnych!). Po chwili na krótki moment cały zespół prezentuje bardzo „epikurejski” rockowy fragment, by ze zdwojoną siłą wrócić do owego egzystencjalnego tonu - organy Bantona brzmią tu bardziej majestatycznie, Hammill zaś z niebywałym uczuciem i przekonaniem wylewa z siebie żal cechujący tekst utworu. Zarówno kompozycja tytułowa, jak i reszta albumu to świadectwo wielkiej wokalnej klasy Hammilla – dojrzały i znacznie bardziej „zahartowany” w porównaniu z nagraniami z pierwszego wcielenia zespołu głos potrafi zaśpiewać już praktycznie wszystko – w wybitnie teatralny i dramatyczny sposób w mgnieniu oka przejść od melorecytacji do krzyku, z falsetu zejść do wywołującego ciarki na plecach barytonu.
Van Der Graaf Generator, choć wciąż jeszcze w tym samym składzie, na „Still Life” jest już zupełnie innym zespołem, niż w pierwszej połowie lat 70., gdy powstawały tak znakomite płyty, jak „H to He Who Am the Only One” czy „Pawn Hearts”. Zmieniło się jego podejście do muzyki – jest ona bardziej bezpośrednia, konkretna, mniej psychodeliczna, ponadto więcej przestrzeni zostawia poetyckim skłonnościom Hammilla. Stałe jest jednak podejście zespołu do słuchacza – otrzymuje on znakomity, wymagający artystyczny produkt. „Still Life” to jedna z najlepszych pozycji w dyskografii zespołu, doskonałe świadectwo kompozytorskiego fenomenu Petera Hammilla, który pokazał, że można tworzyć poważną, niebanalną muzykę, nie tłumiąc w niej pierwotnego rock’n’rollowego szaleństwa.