Echo Us - The Tide Decides

Artur Chachlowski

ImageEcho Us to powołany do życia projekt klawiszowa Ethana Matthewsa, którego sympatycy progresywnego rocka powinni pamiętać z grupy Greyhaven.

Ethan otoczył się gromadką artystów, którzy grają na perkusji, basie, harfie (dość dużo tego instrumentu na albumie „The Tide Decides”) oraz wiolonczeli i przy ich współudziale nagrał płytę, która składa się z 10 średniej długości utworów. Dwa z nich – „Trans-Atlantic” i „Bon Voyage” rozciągają się aż do 10 minut. Utrzymane są one w stylu, które określiłbym, jako „synth prog”, gdyż to właśnie brzmienie instrumentów klawiszowych utrzymane w minimalistycznym stylu „techno” zdecydowanie dominuje na tym albumie.

Ethan jest nie tylko niezłym klawiszowcem, ale i potrafi nieźle śpiewać. Jego zaletą jest to, że jego głos, który kojarzy mi się z Holy Johnsonem z Frankie Goes To Hollywood, w otoczeniu elektroniki i dość syntetycznych brzmień potrafi nadać muzyce Echo Us miłego dla ucha klimatu. Warto podkreślić, że zabiera on odbiorcę na w sumie dość oryginalne terytoria, często przepełnione transem, techno, eksperymentami będącymi wypadkową różnych stylów, brzmień i nastrojów. W tle muzyki Echo Us zatopione są rozlegające się od czasu do czasu przepuszczone przez interkom głosy (kobiece i męskie) podkreślające wyjątkową atmosferę płyty. Bo generalnie rzecz biorąc, muzyka Echo Us pełna rytmicznych sekwencji i mocno zanurzona w syntezatorowych brzmieniach przybliża się niejednokrotnie do twórczości Vangelisa, Tangerine Dream czy grup pokroju S.O.T.E i Orenda.

„The Tide Decides” nie jest płytą łatwą w odbiorze. Jej rozmiary (trwa ona 75 minut z sekundami) nie ułatwiają odbiorcy szybkiego zaprzyjaźnienia się z muzyką. Nie odkrywa ona swojego uroku przy pierwszym przesłuchaniu. Wręcz odwrotnie, niejeden zniechęcony słuchacz zapewne odniesie wrażenie, że szkoda czasu na nudę. Album niewątpliwie wymaga wielokrotnego i uważnego słuchania, by wychwycić wszelkie smaczki i niuanse, którymi Ethan Matthews i grono jego przyjaciół, czarują odbiorców. Po pewnym czasie - sam byłem tym mocno zaskoczony - dźwięki, melodie i utwory zaczynają się same układać w logiczną i przejrzystą całość, przy słuchaniu przynajmniej niektórych spędza się naprawdę dość przyjemne chwile.

Oczywiście do tej „syntezatorowej” stylistyki trzeba przywyknąć. Trzeba wgryźć się głębiej w nieco pokręcone struktury niektórych utworów, jak na przykład „Shooting Scenes” i „Descending From The Dream”, które skomponowane są z kilku na pozór nieposkładanych ze sobą elementów, by odkryć sens i logikę tych wszystkich zawiłości, które raz za razem serwują nam Matthews i spółka.

Pamiętając o tym, że nie mamy do czynienia z dziełem wybitnym, warto jednak tej płycie spróbować dać szansę. Choćby ze względu na jej brzmieniowo-strukturalną oryginalność.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Zespół Focus powraca do Polski z trasą Hocus Pocus Tour 2024 Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!