28 lat, a nawet więcej. Szmat czasu. Tyle czekaliśmy na nowe, studyjne nagrania VDGG. Powroty tych „Wielkich” bywały różne, więc i na ten czekaliśmy co prawda z nadzieją, ale i pewną rezerwą (by nie rzec: obawą)...
Co dostaliśmy? 2 płyty: „Songs” i „Improvisations” - w sumie ponad 100 minut muzyki. Płyty, zaznaczmy, skrajnie odmienne. Pierwszą, znacznie krótszą, z „właściwymi” utworami oraz drugą, wypełnioną potężną dawką muzycznych „odjazdów”, z których muzycy słynęli już w początkach swojej kariery. To pomysł dość kontrowersyjny, nic więc dziwnego, że wzbudził sporo wątpliwości jeszcze przed ukazaniem się płyty. Ale po kolei...
Płytę nr 1 otwiera „Every Bloody Emperor”. Już pierwsze dźwięki zwiastują nam swoistą podróż w czasie, gdzieś tak do połowy lat 70-tych i klimatu niemalże rodem z „Godbluff”. Hammill w świetnej formie, czaruje słuchaczy barwą i intonacją, a wtóruje mu flet i saksofon Davida Jacksona. Dopiero słysząc te dźwięki pojąłem, jak bardzo brakowało mi magicznego głosu Hammilla w otoczeniu muzyki jego kolegów. Tych kolegów.
„Boleas Panic”, instrumentalne nagranie autorstwa Jacksona to kolejna perełka. W utworze tym „Jaxon” gra po prostu wspaniale, a jego niezwykły talent do tworzenia niesamowitych saksofonowych melodii i jeszcze ciekawszego ich burzenia rozkwita tutaj w całej pełni. Już w tym momencie wiadomo: dobrze, że wrócili... :-)
Następny na płycie, dynamiczny „Nutter Alert” trzyma poziom, dając po raz kolejny okazję do zaprezentowania nieprzeciętnych umiejętności wokalnych Hammilla i instrumentalnych Jacksona – dwóch postaci, które bez wątpienia stanowią o sile muzyki VDGG. Może nawet ze wskazaniem na tego „drugiego”, kto wie?
Dalej mamy dwa bardziej „odjechane” utwory : Abandon Ship!” (wreszcie dobrze słyszalny hammond Bantona w tle) oraz „In Babelsberg” – mniej w nich saksofonu, więcej surowej gitary Hammilla i tych jego szczególnych wokalnych „łamańców”. Płytę „Songs” kończy przepiękna ballada „On The Beach”, z leniwie snującym się głosem Hammilla i grającym długie, nieśpieszne solo (?) saksofonem Jaxona. Szum oceanu wieńczy dzieło. 37 minut muzyki za nami. Mało. O wiele za mało. Ale to w końcu całe 37 minut NOWEJ muzyki VDGG! Poza tym jest przecież jeszcze płyta „Improvisations”...
Trudno tę drugą część „Present” zrecenzować... Trudno, ponieważ nie wiadomo tak naprawdę, jaki był zamiar twórców, by te ponad 65 minut muzycznych improwizacji zamieścić na osobnej płycie, lecz w ramach tego samego albumu. Van der Graaf Generator na swoich „klasycznych” płytach bardzo często dawał przykłady swoich niezwykłych zdolności do grania nieszablonowego, opartego na przedziwnym połączeniu niemalże jazzowej improwizacji z rockowym klimatem i brzmieniem. Ale były to fragmenty logicznie wplecione w pozostałą część poszczególnych kompozycji i integralnie z nimi związane. Tutaj jest inaczej. Te dziesięć utworów zespół zdecydował się zamieścić osobno, na płycie nr 2.
Fragmenty te są zresztą nierówne. Kilka z nich zdecydowanie wybija się ponad przeciętność pozostałych (m.in. „Slo Moves”, „Architectural Hair” czy króciutki „Eavy Mate”) i chyba jednak szkoda, że Hammill i spółka nie zdecydowali się aby stanowiły one „rozbudowę” utworów z pierwszej płyty. Bo co do tego, że mogliby na swój niezwykły, „vandergraafowy” sposób spoić je z tamtymi kompozycjami, nie mam wątpliwości...
Ale i w tej postaci mamy album, który spokojnie można postawić na półce obok „World Record” i (zamiast?) „The Quiet Zone/The Pleasure Dome”. Van Der Graaf Generator powrócił bardzo, bardzo dobrą płytą, a wraz z nią powróciła również zakurzona od prawie 30 lat magia... Czy można chcieć więcej? Chyba tylko zobaczenia ich na żywo. Ponoć znów „kasują wszystko na swej drodze...” ;)