Francuska wytwórnia Musea zawsze słynęła z tego, że nie tylko publikowała płyty stosunkowo młodych i debiutujących wykonawców, ale i przypominała dokonania trochę już zapomnianych artystów. To dzięki tej firmie wydawniczej na płytach CD ukazywała się muzyka tak kultowych wykonawców jak Atoll, Mona Lisa, Ange czy nieco mniej znanych, ale jakże utalentowanych zespołów działających w zamierzchłych latach 70. Wiele z nich przemknęło przez muzyczny rynek niczym meteory, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu w postaci nagrań wydanych nawet na małych płytach winylowych.
Jednym z takich wykonawców była pochodząca z Grenoble i działająca w latach 1973-1977 grupa o nazwie Acanthe. Jej założyciel, lider i główny kompozytor, Frédéric Leon, 30 lat po zakończeniu przez nią działalności sięgnął do schowanych gdzieś w piwnicy, pokrytych kurzem pudeł z taśmami i korzystając ze współczesnych zdobyczy techniki nagraniowej odświeżył kilka starych nagrań swojego od lat nieistniejącego zespołu, a następnie przy współpracy z niezawodną Museą opublikował je na wydanej pod koniec ubiegłego roku płycie zatytułowanej „Someone Somewhere”.
Jako że Acanthe posiada w rodzimej Francji, w pewnych kręgach, pozycję grupy nieomal kultowej, album ten ma szanse stać się w ojczyźnie zespołu wydarzeniem sporego kalibru. A że nigdy dotąd nagrania tego zespołu nie ukazały się ani na winylu, ani na kompakcie, to radość sympatyków progresywnego rocka w kraju nad Sekwaną jest z pewnością wielka.
Czy wydanie płyty „Someone Somewhere” ucieszy też słuchaczy, dla których status legendy grupy Acanthe we Francji jest sprawą drugorzędną? Wydaje mi się, że uniwersalne walory, jakie posiada muzyka tego zespołu przemawiają za tym, że płyta „Someone Somewhere” może okazać się interesującą pozycją, szczególnie dla odbiorcy zorientowanego na tradycyjne, typowe dla wczesnych lat 70., prog rockowe brzmienia. 9 średniej długości utworów (większość z nich śpiewanych jest przez Leona po angielsku, trochę po francusku, a kilka z nich to tematy instrumentalne) doskonale wpisuje się w stylistykę znaną ze starych płyt z kręgu progresywnego rocka wydawanych 4 dekady temu. Słuchanie tej płyty to swego rodzaju sentymentalna podróż, powrót do czasów, gdy rodziły się wczesne albumy grup Rare Birds, Ange, King Crimson, Procol Harum, The Doors i Beggars Opera. Jednym z nich, jak przed chwilą wymienionym, powiodło się. Innym – jak grupie Acanthe – nie za bardzo. Niemniej jednak warto dziś sięgnąć po te archiwalne nagrania, by przekonać się, że w sumie niewiele jej brakowało, czy to łutu szczęścia, czy też odrobinę lepszej promocji, by na trwałe przejść do chlubnej historii progresywnego gatunku.
Wydana przez Museę płyta ma więc niewątpliwy walor poznawczy. Ale też, patrząc na to obiektywnie, zawiera kawał naprawdę niezłej muzyki. Wystarczy posłuchać nagrań „Someone Somewhere”, „Meg Merrilies” czy „The Old World Death”, by przekonać się, że swego czasu zespół Acanthe posiadał w sobie całkiem spory potencjał.
Szkoda, że książeczka nie zawiera żadnych informacji o zespole, nawet tak lapidarnych, acz ważnych szczegółów, jak skład muzyków uczestniczących w nagraniach. Po bliższe dane warto więc sięgnąć odwiedzając portal MySpace grupy Acanthe www.myspace.com/acanthe1. Tam też można wysłuchać niektórych utworów znajdujących się w programie opisanej przez mnie płyty.