25 lat po swoim płytowym debiucie grupa Solstice wydaje swój nowy album. Ten czołowy brytyjski zespół, do dziś jedna z ikon „odrodzenia progresywnego rocka”, jest już jednak w innym miejscu niż ćwierć wieku temu. Zmienił się skład (z oryginalnego składu ostał się jedynie liderujący zespołowi Andy Glass), zmieniły się czasy, zmieniła się wytwórnia. Nie zmieniła się tylko… muzyka. Muzyka przez duże M. Bo właśnie z taką mamy do czynienia na wydanym na początku marca albumie zatytułowanym „Spirit”.
To już czwarty studyjny album grupy Solstice, która przed dwoma laty związała się kontraktem z wytwórnią F2 Music Ltd. (Festival Music). Kontrakt zakładał wznowienie wszystkich dotychczasowych płyt (zainteresowanych odsyłam do artykułu poświęconego reedycjom, który można znaleźć w dziale FELIETONY I RELACJE) zespołu, a także wydanie nowego albumu. Album już jest i od razu spieszę z dobrą wiadomością. To bardzo udana płyta. Zdecydowanie najlepsza od czasów debiutanckiego albumu „Silent Dance”.
Rozpoczyna się bardzo spokojnie. Od długiego (9 minut 15 sekund), leniwie sączącego się epiku „Salomon’s Bridge”, który stanowi doskonałe wprowadzenie w klimat całej płyty. Nie od dziś wiadomo, że oprócz wokalu (na płycie „Spirit” śpiewa Emma Brown. Słyszeliśmy ją już na poprzednim krążku, „Circles”, i jest to pierwszy przypadek w historii Solstice, kiedy ta sama wokalistka śpiewa na dwóch kolejnych płytach tego zespołu) i granych przez Andy Glassa magicznych gitarowych dźwięków, głównym składnikiem brzmienia zespołu są skrzypce. Na płycie „Spirit” gra na nich Jenny Newman i trzeba przyznać, że jej kunszt i artyzm stanowią jedną z najjaśniejszych stron całego wydawnictwa. W utworze „Solomon’s Bridge” traktuje ona skrzypce jeszcze delikatnie, dobywając z nich przeważnie kojąco liryczne dźwięki. Na prawdziwie wirtuozerskie popisy przyjdzie czas w dalszej części albumu.
Po tym długim, nokturnowym początku, pora na drugi utwór na płycie, „Sky Path West”. Od razu robi się dynamiczniej i żywiej. W roli głównej gitara, wokal oraz wspaniale spisująca się sekcja rytmiczna (Robin Phillips - bg – Pete Hemsey - dr). Nagranie to wzięło swój tytuł od wierzeń Indian Hopi, według których dusza człowieka po śmierci wędruje na zachód wyznaczoną ścieżką na niebie. Ten etniczny charakter muzyki, poniekąd nawiązujący do pamiętnego utworu „Cheyenne” z pierwszej płyty zespołu, przewija się też w dźwiękach kolejnego nagrania na płycie, „Freedom”. Jego atmosfera zahacza chwilami o gospel dzięki soulowym zaśpiewom chóralnym, a w jego wstępie i zakończeniu słyszymy głos weterana wojny w Iraku, Adama Kokesha, który w płomiennej mowie nawołuje do walki o prawa i wolność jednostki.
W kolejnym utworze, „Flight”, zespół wkracza na obszary, po których porusza się najpewniej. Mamy tu bardzo solidne brzmienie energetycznych gitar, miarową pracę sekcji, improwizowane partie klawiszy (świetny Steve McDaniel) oraz pełen polotu śpiew Emmy Brown. Jej wokalizy w tym chwilami mocno jazzującym utworze przypominają mi naszą Urszulę Dudziak. Prawdziwe mistrzostwo świata jazzowej wokalistyki.
Utwór numer 5 to „Oberon’s Folly”. Obok utworu rozpoczynającego ten album oraz finałowej kompozycji tytułowej, to zdecydowanie jeden z trzech najmocniejszych punktów programu tego wydawnictwa. Zespół zastosował tu ciekawy manewr. W pierwszej, nastrojowej części tego nagrania sięgnął po mało znany utwór grupy Bronski Beat, „Puit d’Amour”, po czym, po kilku lirycznych dźwiękach zagranych na syntezatorze, zaczyna się niesamowita część instrumentalna, w której w roli głównej występuje Jenny Newman i jej drapieżne skrzypce. Uwielbiam takie brzmienie skrzypiec w muzyce rockowej. To, co dzieje się w tym kilkuminutowym fragmencie przechodzi wszelkie wyobrażenia. To prawdziwy majstersztyk i pokaz prawdziwej wirtuozerii gry na tym instrumencie. Czapki z głów. Dla tego jednego utworu warto było czekać na nowy album grupy Solstice.
Ale to jeszcze nie koniec płyty. Oto rozpoczyna się kolejne nagranie - „Here & Now”. Oparte jest w warstwie literackiej na naukach hinduskiego filozofia Jiddu Krishnamurti, a mottem do utworu jest jego zdanie: „Musisz być światłem dla samego siebie”. Mądry tekst opowiadający o pięknie wszechświata i poszukiwaniu w nim prawdy idealnie zlewa się z muzyką, która wyraźnie zahacza o bliskowschodnie klimaty. W ogóle nastroje zmieniają się tu jak w kalejdoskopie. Zespół to zwalnia, to przyspiesza, to koi liryczną stroną swojej muzyki, to gwałtownie atakuje ścianą mocnych i dynamicznych dźwięków. Świetne nagranie.
A zaraz po nim następuje podniosłe zakończenie płyty w postaci kompozycji „Spirit”. Ten długi (ponad 11 minut) utwór to rzecz tyleż spokojna, zadumana i rozmarzona, co bezgranicznie piękna. Jej atmosfera przywołuje na myśl sam początek płyty i dzięki temu oba utwory - ten otwierający („Solomon’s Bridge”) i zamykający („Spirit”) płytę - stanowią jakby dwie klamry doskonale spinające to wielce udane wydawnictwo.
Grupa Solstice po kilku swoich średnio dobrych płytach pokazała wreszcie klasę i we wspaniały sposób nawiązała albumem „Spirit” do swojego słynnego debiutu. Nowy krążek to rzecz bardzo wysmakowana, pełna marzycielskich, lekko rozimprowizowanych klimatów, często odwołująca się do jazz rocka, a od czasu do czasu wprowadzająca też etniczne brzmienia. Lecz nade wszystko, to rzecz stworzona przez nietuzinkowych muzyków. Ich niezwykle finezyjna, a w niektórych przypadkach zahaczająca wręcz o maestrię (Andy Glass, a przede wszystkim Jenny Newman!!!) gra sprawia, że słuchając tej trwającej godzinę płyty, w każdej jej minucie mamy świadomość, że grają prawdziwi profesjonaliści, muzycy z krwi i kości, którzy nie nadużywają elektronicznych nowinek, a brzmienie swojej muzyki kreują dzięki swoim nieprzeciętnym umiejętnościom.
Piękny to album. Bardzo udany powrót grupy Solstice. Oby na kolejny krążek nie trzeba było wyczekiwać tak długo. Choć i tak to długie czekanie na płytę „Spirit” zostało nam wszystkim wynagrodzone niesamowicie piękną muzyką.
P.S. Album „Spirit” ukazuje się z dodatkowym krążkiem DVD. Przedstawia on blisko dwugodzinny występ zespołu w klubie Pitz w Milton Keynes. Odbył się on 24 lipca ubiegłego roku. Grupa Solstice obok kilku utworów („Sky Path West”, „Oberon’s Folly”, „Here & Now”, „Freedom”, „Flight”) z nowej, przygotowywanej dopiero do wydania płyty zagrała szereg swoich największych przebojów z „Brand New World”, „Cheyenne” i „New Life” na czele. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że obie grupy utworów - i te stare, i te nowe - spotkały się z bardzo ciepłą reakcją publiczności. Widzowie zgromadzeni przed sceną, już wtedy wiedzieli, że szykuje się nowa, bardzo dobra płyta tego zespołu. My wiemy to dopiero teraz. Naprawdę warto było czekać.