W gąszczu różnorakich propozycji muzycznych, które wabią wiernego fana, czasem zdarza się przeoczyć taką lub inną płytę. No w końcu nawet merkuriańska doba nie wystarczyłaby na zapoznanie się ze wszystkim, co wydawane jest w prog rockowej galaktyce. A że ja nie mam ochoty rozmieniać swoich fascynacji na przysłowiowe „drobne”, więc penetruję tę galaktykę i wyłuskuję z niej to, co wydaje mi się wartościowe, godne uwagi, zaproponowania czy wręcz polecenia naszym czytelnikom.
Zanim zacznę chwalić album zespołu, którego nazwa i tytuł płyty widnieje w tytule tej rozprawki, chciałbym odnieść się do pewnego zjawiska, jakie do tej pory znane raczej jest bardzo wąskiemu gronu melomanów, którzy raczej przeżywają chwile uniesienia w filharmonii, a rockowa hipnoza jest im raczej obca.
W muzyce klasycznej funkcjonuje pojęcie tzw. „Muzyki Dawnej”, wykonywanej przez „Zespoły Muzyki Dawnej” na instrumentach z epoki. Takie zjawisko można zaobserwować w rockowym świecie od dłuższego już czasu. Istnieje bowiem dość pokaźna rzesza zespołów, które nie tylko tworzą kompozycje w ogólnie rozumianym duchu progresywnego rocka, ale zaczynają sięgać po tamtą muzykę z całym jej epokowym wizerunkiem, klimatem, sposobem komponowania, ba! co chyba najważniejsze – metodą rejestracji nagrań. Formacje takie jak: Siena Root, Black Bonzo, Space Debris czy dość już znany w naszym kraju Colour Haze, skupują instrumenty z lat 60. i 70., organy Hammonda, moogi i inne wsadzone w drewniane skrzynki klawiatury, stare gibsony, fendery, basy mające jeszcze ślady dawnej świetności, zestawy perkusyjne pamiętające czasy flower power. Niektórzy z muzyków, swoimi tylko znanymi drogami, zaopatrują się w niezłe ciuchy z tamtych lat. Okładki, ich grafika, czcionka i ogólny wygląd również wskazują na dogłębną znajomość tematu. Nie inaczej jest z formacją Diagonal.
Ta brytyjska grupa nagrywa dla „stajni” Rise Above Records, tak samo jak amerykańska formacja Astra. Pod sam koniec 2008 roku na winylu i na CD ukazała się debiutancka płyta tego, jakże intrygującego i zasługującego na odkrycie i przybliżenie, zespołu. Debiutancki krążek Diagonal zawiera 5 najwyższej próby kompozycji i, jak na totalnie zakręconych pasjonatów muzyką „z epoki” przystało, ma on konstrukcję typową dla wydawnictw z lat 70. Otwiera ten album długa, skomplikowana, można by rzec – pokręcona kompozycja „Semi Permeable Men-Brain”. I od pierwszych sekund, jak w zwierciadle odbija się cała paleta brzmień, tak charakterystycznych dla złotego okresu progresywnego rocka. Pierwsze skojarzenia to VDGG, chyba za sprawą szorstko brzmiącego saksofonu i dość amelodycznej linii całej kompozycji, która po rozwinięciu podstawowego wątku, przeistacza się w improwizację, jak na najlepszych płytach Soft Machine. Jest tu jazzowa perkusja, pląsający bas, a dodatkowo jeszcze melotron, nadający tej muzyce niesamowitego, kraut rockowego smaku. W utworze „Child Of Thunder – Cloud” doznałem czegoś w rodzaju deja vu, zresztą tak, jak podczas słuchania całej płyty. Nagle wydało mi się, że w odtwarzaczu kręci się niepublikowany materiał zespołu Gracious. „Deathwatch” to psychodeliczna ballada, jakiej nie powstydziłby się Pink Floyd. Ten głos wokalisty, hipnotyzujący słuchacza, melotronowe echa dawnych czasów jak cienie pląsają przed oczami. Ulegam mocy hipnozy. Przekładamy krążek na drugą stronę i mamy „Cannon Missfire”, klasyczną hard rockową kompozycję, typową dla VDGG czy Colosseum. Prawdziwym rarytasem jest jednak zamykająca całość epicka kompozycja „Pact”. To typowy dla epoki kalejdoskop muzyczny. Ciekawy wstęp, jak w klasycznej suicie „Echoes” Floydów. Psychodeliczno-rockowa aleja prowadzi do doliny, mrocznej, mglistej, niemal iluzorycznej doliny kojącej ciemności. Za sprawą melotronu, moogów i genialnej gitary trafiamy do miejsca, z którego nie chce się wracać, bo i po co, do tego zagonionego nie wiadomo za czym świata? Nie, ja nie wracam, nie chcę.
Diagonal nie pokusili się o wykorzystanie maksymalnego czasu, jaki daje klasyczne CD. Zachowali proporcję, tak ważną dla zachowania wszystkich szczegółów, tak bardzo ważną dla specyfiki przedsięwzięcia. Całości słucha się doskonale i jestem pewien, że gdy dopadniecie ten krążek, to nie uwolnicie się od niego.
To typowa dla progresywnego rocka lat 70. estetyka, mozaika progresywnego rocka, hard rocka, jazzu, charakterystyczne brzmienie sekcji rytmicznej, chrapliwe gitary i pozornie zgrzytliwy saksofon, a całość zatopiona jest w melotronowo–hammondowej mgle, niemal nierealna, porywa nas w pasjonującą podróż po bezkresie muzyki za pomocą środków, które być może dobrze znamy i pamiętamy, ale jest w tym wszystkim jednak jakaś nowa nuta, a nie tylko bezduszne powielanie wzorców sprzed lat. Brawo, oby jak najwięcej takich płyt, takiej muzyki, takich zespołów. Ja jestem na tak, zdecydowanie.
Ach, jeszcze jedno, mój drogi czytelniku. Wszelkie porównania z klasycznymi wzorcami, a także z zespołami z epoki, mają na celu intensyfikację wrażeń, a nie ocenę i ranking, kto jest lepszy. Bo w ostatecznym rozrachunku wygrywa muzyka.