Mam nieco mieszane uczucia związane z tym albumem. No bo z jednej strony nie jest to płyta zła i słucha się jej naprawdę dobrze, a z drugiej – nowa muzyka Złodzieja Ananasów zaczyna ewoluować w dość niespodziewane rejony. I to niekoniecznie w dobrym kierunku.
Na podstawowy program nowego albumu The Pineapple Thief składa się 9 utworów, które trwają łącznie 45 minut. Tylko 45 minut. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, chociaż od dawna jestem zagorzałym zwolennikiem krótkich płyt. Ale akurat w tym przypadku – co wyjaśnię za chwilę – tych minut jakoś mi za mało. Album nosi bardzo wymowny – w tych tragicznych dla nas czasach – tytuł: „Someone Here Is Missing”. Nie ma na nim długich, epickich utworów, chociażby na miarę, skądinąd świetnej, suity „What Have We Sown?” z 2007 roku, czy „Too Much To Lose” z poprzedniego albumu „Tightly Unwound” (2008). Rolę głównego epiku na nowym krążku pełni zaledwie ośmiominutowy „So We Row”. Nie dość, że relatywnie krótki, to sporo brakuje mu do obu przed chwilą wymienionych przeze mnie kompozycji. Reszta programu płyty to niezbyt długie, przeważnie 3-4 minutowe utwory, które tylko w kilku przypadkach sprawiają, że przy słuchaniu na sercu robi się ciepło.
Do jasnych punktów tego wydawnictwa zaliczam wielowątkowe nagranie „Preparation For Meltdown”, rozpędzoną, dynamiczną i „pachnącą” jeżozwierzowym klimatem kompozycję „3000 Days” (taki sam tytuł, nawiązujący do 10 lat istnienia grupy The Pineapple Thief, miał wydany przed rokiem kompilacyjny album tego zespołu), uduchowiony utwór „Barely Breathing” oraz – chyba najlepszy fragment płyty – piosenkę tytułową. Tak, nagranie „Someone Here Is Missing” zasługuje na szkolną szóstkę. I to z wykrzyknikiem. Już po kilku przesłuchaniach odnosi się wrażenie, że zna się ten utwór od wielu, wielu lat. A to cecha doskonale napisanych piosenek. Wymieniłem cztery utwory z dziewięciu. Trochę mało tych ewidentnych plusów. Dlatego odrobinę żałuję, że cała płyta nie jest odrobinę dłuższa.
Bo reszta utworów to trochę „inny” Złodziej Ananasów niż ten, którego doskonale znamy z jego poprzednich wydawnictw. Co tak bardzo zaskakuje? Komputerowo generowane dźwięki, na których opiera się rytm otwierającej płytę piosenki „Nothing At Best” może wręcz szokować. Podobnie jest z nowofalowo brzmiącymi numerami „Wake Up The Dead” (tytuły niektórych utworów w tych dniach potrafią wręcz przerażać swoją wymownością) i „The State We’re In” oraz z przepełnionym elektroniką „Show A Little Love”.
Po kilku dniach uważnego słuchania jestem już prawie pewien, że chyba nie stanę się wielkim zwolennikiem nowego albumu grupy The Pineapple Thief. A to głównie z tego powodu, że ze względu na przeważające na nim krótkie utwory oraz na niewielkie rozmiary tego wydawnictwa do głowy przychodzi mi określenie, że to po prostu taka… płytka. Nie jakieś poważne dzieło o dużym ciężarze gatunkowym, jak Pan Bóg przykazał, a taka prosta, zwięzła, malutka i skromna płyta. Sama muzyka Złodzieja – poza kilkoma momentami – też uległa uproszczeniu. To nie zarzut, gdyż od jakiegoś czasu można zaobserwować, że zespół The Pineapple Thief staje się taką bardziej melodyjną odmianą Muse czy nieco bardziej ambitną wersją Coldplay. Wiadomo też, że zespół Bruce’a Soorda przejawia też coraz mniej skrywane ambicje stania się „drugim Porcupine Tree”. Takie właśnie nasuwają mi się wnioski po wysłuchaniu albumu „Someone Here Is Missing”. Nie jestem nim zachwycony, nie zdołał mnie on jakoś szczególnie porwać, ale… byłbym niesprawiedliwy, gdybym napisał, że to nieudana płyta. Bo słucha się jej naprawdę bardzo dobrze.
P.S. Ten album tak ma, że im więcej się go słucha, tym bardziej się podoba, a muzyka coraz bardziej wciąga i intryguje. Odnoszę wrażenie graniczące z pewnością, że dziś lubię tę płytę o wiele bardziej niż w dniu, w którym pisałem tę recenzję…