W takich przypadkach sytuacja jest zerojedynkowa. Love it or hate it. Lubisz, albo nienawidzisz. Kochasz, albo rzucasz. Tak jest z barwą głosu, ze sposobem wokalnej ekspresji, oraz z tekstami autorstwa Adama Łassy. Utarło się tak jakoś dziwnie, już od pierwszej, wydanej w 1996 roku płyty grupy Abraxas (a o ile dobrze pamiętam, to nawet dużo, dużo wcześniej), że o śpiewaniu Adama mówi się więcej niż o muzyce, która mu towarzyszy. Tak było, gdy śpiewał on w Abraxasie, tak samo, gdy na rynku ukazał się album „Assal & Zenn” (2004). Płytom i występom z udziałem tego wokalisty zawsze towarzyszyły kontrowersje, a jego sympatycy, jak i adwersarze dzielili się zwykle na dwa, równie liczebne obozy.
Od razu więc powiem, że osobiście jestem ogromnym zwolennikiem wokalno-literackiego talentu Adama. Zawsze byłem, jestem i chyba zawsze będę. No chyba, że popełni on jakieś artystyczne głupstwo. Ale na to się nie zanosi. Bo po kilku latach milczenia Adam przypomina nam o sobie. Uważam, że każdy, bez wyjątku, album, na którym występował do tej pory Łassa, stanowi ważny kamień milowy polskiego art rocka. Nie inaczej jest z wydaną przed kilkoma dniami nakładem Lynx Music płytą jego nowego projektu o nazwie Ananke.
Zespół powstał z inicjatywy Adama Łassy i pianisty Krzysztofa Pacholskiego, który przed laty współpracował już z Adamem, a także uczestniczył w projekcie o nazwie Anyway (płyta „Chambers” z 1999 roku). W skład Ananke wchodzą także: Karol Szolc (g), Bartek Styś (bg) i Wiktor Wyka (dr). Na płycie „Malachity” w dwóch utworach („Amidalia”, „Talisman”) wspomaga ich charyzmatyczny gitarzysta Łukasz Święch.
„Malachity” to pierwszy album Ananke. Został on nagrany w drugiej połowie ubiegłego roku. Muzykę skomponował Pacholski, a teksty napisał Łassa. Jak prezentuje się zatem płytowy debiut ich formacji? Zacznijmy od muzyki. Zawodu nie ma. Album składa się z 10 utworów o charakterze piosenkowym, choć nie są to piosenki, które mogłyby brylować na radiowych playlistach. Posiadają one dość mroczny wymiar przepełniony pierwiastkami tajemniczości i duchowości. Choć nie brakuje też na „Malachitach” radośniejszych elementów, jak na przykład „czekoladowy” refren w „Latawcach”. Żaden z utworów Ananke nie ma w sobie patosu i epickości znanych z płyt Abraxasu (siłą rzeczy nie sposób nie traktować w tym przypadku tej legendarnej grupy jako swoistego punktu odniesienia), ale nie są one też tak proste, jak produkcje grupy Anyway (ze względu na osobę kompozytora, grupa ta mimowolnie staje się dla Ananke takim drugim „reference point”). Najciekawsze punkty programu tego albumu? Podoba mi się „Amidalla”, która ma w sobie spory potencjał przebojowości. Piękne wokalne linie melodyczne spotkać można w „Perfumach”. Ale dwa najlepsze nagrania na płycie to „Asyż” (świetne melodie i fajne gitarowe sola) oraz zatytułowany z angielska (choć śpiewany, jak wszystkie utwory na płycie, po polsku) „Talisman”. Ten ostatni z wymienionych chyba najszybciej zapada w pamięć. Nie tylko ze względu na fajne zagrywki na klawiszach, ale z powodu świetnego tekstu i popisowej wręcz roli, którą odgrywa w tym utworze wokalista. Zresztą, nie ma co ukrywać, Adam Łassa ze swoim śpiewem oraz niezwykłymi, wdzierającymi się w trzewia odbiorcy tekstami, znajduje się na „Malachitach” przez cały czas w świetle jupiterów. To on jest zdecydowanie centralną postacią w Ananke i ten fakt nie dziwi mnie wcale, gdyż już dawno temu dał się on poznać jako niesamowicie charyzmatyczny artysta. Tak, jak kiedyś porywały mnie jego stylistyczne figury w rodzaju „ludzie-ptaki, ludzie-ryby, ludzie-psy”, czy „miodu smak na języku mam, chcę polizać twoją płeć”, to na „Malachitach” uwielbiam słuchać jego fraz o „kaszmirowym deszczu”, „stygmatach ran” czy o „jęzorach zmysłów” i „sarkofagach łez”. Chapeau bas!
Wrócę do tego, od czego zacząłem ten tekst. Można lubić, bądź nienawidzić Adamowego sposobu „patrzenia” na muzykę. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. A to dlatego, że jest on chyba najbardziej wyrazistym wokalistą i autorem tekstów w polskiej muzyce rockowej. Brawo Adam. Dobrze, że wróciłeś. Wprawdzie jeszcze nie pod szyldem legendarnego Abraxasu (choć podobno coraz częściej tu i ówdzie przebąkuje się o możliwej reaktywacji tego zespołu), ale płyta „Malachity” Twojego nowego projektu, jakoś nie może od kilku dni opuścić mojego odtwarzacza. I im dłużej jej słucham, tym podoba mi się ona coraz bardziej.