Dzisiaj coś z zupełnie innej stylistycznej półki. Początkująca wokalistka, młoda dziewczyna, otoczona wianuszkiem wspomagających ją muzyków: Franka De Mille i jej album o wdzięcznym tytule „Bridge The Roads”.
Tytułowe połączenie dróg mostami to jednak nie – wzorem naszego kraju – program budowy sieci infrastruktury przed zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w rodzinnym mieście wokalistki, Londynie, a rzecz o relacjach między ludźmi. To zbiór 10 autorskich piosenek pełnych osobistych wyznań, wiary w lepsze jutro, obietnic i przeprosin… Jak to między ludźmi bywa.
Franka obdarzona jest ciekawym głosem, z którego potrafi zrobić użytek, kreując intymną, bardzo kameralną atmosferę. Jej śpiewowi przez cały czas towarzyszy akustyczna gitara (gra na niej Christian Fontana), często, praktycznie w każdym utworze, odzywa się pełna smutku wiolonczela (to nasza rodaczka Dorota Gralewska), od czasu do czasu, jak w przepełnionym paryskim klimatem „Gare du Nord” – akordeon (Paul Tkachenko), niekiedy skrzypce (Deborah Gruman i Chris Stone), a także – bardzo sporadycznie – fortepian (Christian Fontana i Ragnhild Loken) oraz bębny (Mannie Mazzeo).
Zestaw instrumentalny oraz bardzo osobisty zestaw tematów, o których śpiewa Franka, pozwala domyślać się, z jaką muzyką mamy do czynienia. W języku angielskim istnieje określenie, które idealnie oddaje charakter takiej muzyki: „singer/songwriter”. Po polsku określa się to mianem „piosenki autorskiej”. Ale jakkolwiek by nie próbować definiować stylistyki, w której mieszczą się piosenki Franki De Mille, nie sposób odmówić im prawdziwego uroku.
W większości utworów panuje smutna, bardzo nostalgiczna atmosfera. Potęgowana jest ona głównie przez żałobne dźwięki wiolonczeli i utrzymane w tonacji moll melodie delikatnie wygrywane na strunach akustycznej gitary. Dlatego też słuchanie tego albumu nie wprawi raczej nikogo w radosny nastrój, nie nadaje się on zatem do słuchania w biały dzień, przy podwieczorku, czy w trakcie uroczystego party dla setki osób. Z taką pełną zadumy muzyką zdecydowanie lepiej komponuje się przyciemnione pomieszczenie, rozjaśnione co najwyżej wątłym światłem migocącej świecy i kameralne spotkanie we dwoje przy lampce czerwonego wina. Nie polecam też słuchania tej płyty w samotności. Niepostrzeżenie można popaść w melancholijny nastrój, z którego później trudno się będzie wyrwać. Dlaczego? Bo piosenki Franki De Mille mają tę dziwną właściwość, że chociaż brzmią smutno, to w zaskakujący sposób przeszywają człowieka na wskroś i na długo wdzierają się w podświadomość. To nie tylko kwestia niezłych melodii, które zapadają w pamięć. To przede wszystkim zasługa tego niesamowitego klimatu, w którym utrzymana jest płyta.
P.S. Zapraszam na stronę internetową wokalistki. Jest ona przetłumaczona na… język polski. To rzadkość wśród zagranicznych artystów. Chociażby dlatego polecam wizytę na www.frankademille.com.