De Mille, Franka - Bridge The Roads

Artur Chachlowski

ImageDzisiaj coś z zupełnie innej stylistycznej półki. Początkująca wokalistka, młoda dziewczyna, otoczona wianuszkiem wspomagających ją muzyków: Franka De Mille i jej album o wdzięcznym tytule „Bridge The Roads”.

Tytułowe połączenie dróg mostami to jednak nie – wzorem naszego kraju – program budowy sieci infrastruktury przed zbliżającymi się igrzyskami olimpijskimi w rodzinnym mieście wokalistki, Londynie, a rzecz o relacjach  między ludźmi. To zbiór 10 autorskich piosenek pełnych osobistych wyznań, wiary w lepsze jutro, obietnic i przeprosin… Jak to między ludźmi bywa.

Franka obdarzona jest ciekawym głosem, z którego potrafi zrobić użytek, kreując intymną, bardzo kameralną atmosferę. Jej śpiewowi przez cały czas towarzyszy akustyczna gitara (gra na niej Christian Fontana), często, praktycznie w każdym utworze, odzywa się pełna smutku wiolonczela (to nasza rodaczka Dorota Gralewska), od czasu do czasu, jak w przepełnionym paryskim klimatem „Gare du Nord” – akordeon (Paul Tkachenko), niekiedy skrzypce (Deborah Gruman i Chris Stone), a także – bardzo sporadycznie – fortepian (Christian Fontana i Ragnhild Loken) oraz bębny (Mannie Mazzeo).

Zestaw instrumentalny oraz bardzo osobisty zestaw tematów, o których śpiewa Franka, pozwala domyślać się, z jaką muzyką mamy do czynienia. W języku angielskim istnieje określenie, które idealnie oddaje charakter takiej muzyki: „singer/songwriter”. Po polsku określa się to mianem „piosenki autorskiej”. Ale jakkolwiek by nie próbować definiować stylistyki, w której mieszczą się piosenki Franki De Mille, nie sposób odmówić im prawdziwego uroku.

W większości utworów panuje smutna, bardzo nostalgiczna atmosfera. Potęgowana jest ona  głównie przez żałobne dźwięki wiolonczeli i utrzymane w tonacji moll melodie delikatnie wygrywane na strunach akustycznej gitary. Dlatego też słuchanie tego albumu nie wprawi raczej nikogo w radosny nastrój, nie nadaje się on zatem do słuchania w biały dzień, przy podwieczorku, czy w trakcie uroczystego party dla setki osób. Z taką pełną zadumy muzyką zdecydowanie lepiej komponuje się przyciemnione pomieszczenie, rozjaśnione co najwyżej wątłym światłem migocącej świecy i kameralne spotkanie we dwoje przy lampce czerwonego wina. Nie polecam też słuchania tej płyty w samotności. Niepostrzeżenie można popaść w melancholijny nastrój, z którego później trudno się będzie wyrwać. Dlaczego? Bo piosenki Franki De Mille mają tę dziwną właściwość, że chociaż brzmią smutno, to w zaskakujący sposób przeszywają człowieka na wskroś i na długo wdzierają się w podświadomość. To nie tylko kwestia niezłych melodii, które zapadają w pamięć. To przede wszystkim zasługa tego niesamowitego klimatu, w którym utrzymana jest płyta.

P.S. Zapraszam na stronę internetową wokalistki. Jest ona przetłumaczona na…  język polski. To rzadkość wśród zagranicznych artystów. Chociażby dlatego polecam wizytę na www.frankademille.com.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!