Sandstone - Looking For Myself

Artur Chachlowski

ImageWyobrażacie sobie moje ogromne zdumienie, gdy któregoś dnia Shawn Gordon z amerykańskiej wytwórni ProgRock Records przysłał mi maila z pytaniem: “co sądzisz o polskiej grupie progresywnej Sandstone?”. Głowa zaczęła mi pracować na najwyższych obrotach, ale nie potrafiłem jakoś tej nazwy umiejscowić. No jakże tak? Satellite, Quidam, Riverside, SBB, Collage – tak, ale Sandstone?!...  Zespół znikąd??? To „nikąd” to Jastrzębie Zdrój. A Sandstone to piątka młodych ludzi, którzy doskonale wiedzą, czego chcą, potrafią nieźle grać i mają niebanalny pomysł na swoją muzykę. No, ale żebym o tym wszystkim dowiedział się od człowieka mieszkającego w dalekiej Kalifornii?!!! No cóż, w dzisiejszej dobie świat stał się mały. Sięgnąłem więc po jedną z najwspanialszych zdobyczy naszych czasach i po kilku mailach wymienianych na linii Kraków – Jastrzębie dowiedziałem się, że na czele Sandstone stoi charyzmatyczny wokalista Marcin Zmorzyński, za gitarowe solówki odpowiada Jarek Niecikowski, za syntezatorowe pejzaże – Grzegorz Merecik, a sekcja rytmiczna to Arkadiusz Magner (dr) i Marcin Mathiak (bg). Po Riverside i Believe, to już trzeci polski zespół, który w ostatnim czasie związał się z czołową zagraniczną wytwórnią płytową, specjalizującą się w progresywnym rocku. No właśnie... Czy muzyka Sandstone to rzeczywiście rock progresywny? Czy raczej bliżej jej do prog metalu? A może to raczej wyłącznie metal? Dyżurne i często wyświechtane zdanie typu „w muzyce wcale nie szufladkowanie jest najważniejsze” jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Bo muzyka grupy Sandstone doskonale broni się sama. Bez definicji, bez etykietek, bez szufladek. Swoją dynamiką, ekspresją i wyrazistością sama najlepiej przemawia do wyobraźni słuchacza. A przy tym wykonana jest naprawdę na poziomie godnym najwyższego podziwu.

Płyta rozpoczyna się od kompozycji „Like A Thought”. Chwytliwy wokalny motyw zaśpiewany przez Marcina a’capella „I know that I’ll be there again...” od razu wpada w ucho, powodując, że zaczynamy się zastanawiać, czy aby przypadkiem gdzieś kiedyś już tego nie słyszeliśmy. Wielokrotnie podczas słuchania tej płyty miałem podobne wrażenie i z własnego doświadczenia wiem, że dzieje się tak wyłącznie w przypadku po prostu dobrych płyt. A „Looking For Myself” to co najmniej dobra płyta. A nawet bardzo dobra. Ale po kolei. Po znajomo brzmiącym wokalnym wstępie, rozlegają się soczyste dźwięki gitary, i utwór „Like A Thought” nabiera prawdziwego rozpędu. Rozkręca się i nabiera tempa niczym kula śniegowa. Nie jest to bynajmniej jakiś pośpiech niekontrolowany, powodujący, że muzyka pędzi bezwiednie na złamanie karku. Wręcz przeciwnie. Nagranie to rozkręca się z każdą sekundą i gdy po 9 minutach dobiega końca, w głowie już rysuje się nam obraz tego, jaka to będzie płyta. Wiemy już, że grupie Sandstone stylistycznie niedaleko jest do Riverside. Wiemy też, że ta muzyka nie pozwoli nam się nudzić. W kolejnym utworze, też 9-cio minutowym „Keep The Faith” robi się odrobinę spokojniej, no i co najważniejsze muzyka coraz bardziej intryguje, przykuwa naszą uwagę, wciąż zaskakuje ciekawymi motywami melodycznymi i fajnymi solówkami. Trochę w nich atmosfery starego King Crimson, bo brzmią one jakby Jarek zasłuchany był  we wczesne frippowskie „rzeźbienia”. Następne nagranie na płycie jest zdecydowanie głównym daniem całego albumu. Tytułowa, trwająca ponad kwadrans suita rozpoczyna się od nastrojowych klawiszowych plam, potem następuje dynamiczny perkusyjny zwrot i... zaczyna się prawdziwa jazda. Bezkompromisowa, połamana, chwilami mocno zakręcona jazda bez trzymanki. Muzyka pędzi na łeb, na szyję, a miłe uszom dźwięki dolatują do nas z prędkością karabinu maszynowego. Ale słucha się tego z prawdziwą przyjemnością. Jarek nie gra tu już jak Robert Fripp. Teraz kłania się mistrz Petrucci. Technika, tempo, napięcie... I gdy zziajani docieramy do finału tej kompozycji, nagle, z głębokiej ciszy wyłania się niezwykle liryczny utwór „Youth”. To 5 minut i 10 sekund prześlicznej muzyki. Muzyki dającej wytchnienie i przynoszącej radość odpoczynku. To bardzo spokojna, nastrojowa piosenka. Podręcznikowe reguły mówią, że na każdej metalowej płycie powinna znaleźć się choć jedna ballada. Lecz „Youth” nie ma w sobie żadnych cech obligatoryjności. Paradoksalnie liryzm tego utworu jest jednym z najmocniejszych fragmentów tej, bądź co bądź, potężnie brzmiącej płyty. Można go słuchać bez końca. To utwór o niesamowitym ładunku emocjonalnym. A jak brzmi w nim gitara? Znowu pięknie i wspaniale. Ale nie jak u Frippa, nie jak u Petrucciego, nie jak u Piotrka Grudzińskiego. Łzawa solówka Jarka przypomina mi grę Nicka Barretta. A może to tylko Latimer potrafi tak grać? Choć trzeba wiedzieć, że to tylko część prawdziwego piękna zgromadzonego w tym utworze. Są w nim jeszcze delikatne dźwięki syntezatorów i wspaniały śpiew Marcina. Sekcja rytmiczna wyszła na papierosa. Ale to nie szkodzi. Akurat w tym nagraniu jest ona całkowicie zbędna. Z prawdziwego błogostanu otrząsamy się dość szybko, bo oto rozpoczyna się już kompozycja „Birth Of My Soul”. Spytacie o gitarę? Oczywiście jest tu obecna od pierwszej do ostatniej chwili. Brzmi jak u Henninga Pauly. To kolejny solidny utwór, choć mnie wydaje się on najsłabszym ogniwem na całej płycie. Ale nie ma się co dziwić, bo wsadzony jest on pomiędzy dwie prawdziwe perły: o „Youth” już pisałem, a o kończącym album utworze „Sunrise” mogę tylko powiedzieć, że to najprawdziwszy muzyczny majstersztyk. Sporo w tym nagraniu luzu, mnóstwo optymizmu i radości grania. Gitara (tym razem kłania się Van Halen) nadaje ciekawy ton całości linii melodycznej, fajnie pracuje perkusja, a nad wszystkim króluje jakby roześmiany, radosny wokal. Nic dziwnego, że Marcin się uśmiecha. Śpiewa przecież o bohaterze całej płyty, który wreszcie odnalazł sens życia. Nasz bohater wyciągnął wnioski ze swoich błędów. Odnalazł spokój w  swoim własnym świecie u boku ukochanej osoby.

Warto w tym miejscu wspomnieć o warstwie lirycznej albumu „Looking For Myself”. Grupa Sandstone wykonuje swe utwory po angielsku. Trzeba podkreślić, że to doskonała angielszczyzna, bez śladu obcego akcentu. Sandstone opowiada historię młodego człowieka podróżującego po świecie w poszukiwaniu miłości. Temat stary to jak świat, ale teksty, których autorami są Marcin Zmorzyński i Wojtek Płaczek uświadamiają nam, że miłość to także, a może przede wszystkim, dawanie. Że choć potrafi ona czasem przygnębić, frustrować i prowadzić do trudnych decyzji, to bez niej nie da się żyć. Bo tylko poprzez miłość możemy się odnaleźć. Tylko dzięki miłości możemy się spełnić. Dość uniwersalne, a przy tym mądre to i optymistyczne przesłanie. Taki jest też wydźwięk całej płyty. No bo nie ma większej radości niż świadomość tego, że kolejny polski zespół tak pewnie wykorzystał swoją szansę na przebicie się do ścisłej czołówki gatunku. Riverside już dawno przetarł szlak. Po wysłuchaniu „Looking For Myself” mogę Was zapewnić, że Sandstone pewnym krokiem podąża w tym samym kierunku.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!