Gill, Michael - Blues For Lazarus

Artur Chachlowski

ImageZaskoczony jestem, że ten album wydany został przez firmę ProgRock Records. Od razu więc powiem, że „Blues For Lazarus” to płyta pełna niespodzianek i diametralnie różna od wszystkiego, co do tej pory firmowane było szyldem tej renomowanej amerykańskiej wytwórni.

Czegóż tu nie mamy? Gospel, jazz, funk, pop, odrobina bluesa, trochę muzyki akustycznej, trochę kameralnej, szczypta prog rocka, cover słynnej kompozycji Petera Gabriela „Here Comes The Flood”. To wszystko jest. Aż trudno uwierzyć, że pomieściło się to w jednej formule. Taka właśnie jest płyta „Blues For Lazarus” mieszkającego w Kalifornii muzyka Michaela Gilla. Gra on na instrumentach klawiszowych, a do współpracy zaprosił bardzo liczne grono przyjaciół: aż czwórkę wokalistów (Rick Ellis, Dave Cowden, Sylwia Herold i Callie Thomas – to ona śpiewa we wspomnianym coverze utworu Gabriela), trzech gitarzystów (Tom Valdez, Dan Petruzzella, Glenn Harris), dwóch saksofonistów (Dave Koz, Gary Meek), wiolonczelistkę Amy Brodo oraz grającego na gitarze basowej Roba Fordyce’a. Toż to prawdziwa orkiestra rockowa. Słuchając tej płyty nie odnosi się jednak takiego wrażenia. Być może dlatego, że wymienieni muzycy grają ze sobą w poszczególnych utworach nie naraz, a w rozmaitych paroosobowych konfiguracjach i w większości nagrań mamy do czynienia raczej z muzycznym umiarem niż potężnym przepychem.

Płyta „Blues For Lazarus”, która jest solowym debiutem Michaela Gilla, to rzecz z ambicjami. Większość utworów stanowi muzyczną interpretację wątków powieści amerykańskich pisarzy Roberta A. Heinleina, Mary Stewart, Williama Gibsona i Franka Herberta (tego od słynnej „Duny”). Piszę o tym raczej z kronikarsko-recenzenckiego obowiązku, gdyż dla polskojęzycznego odbiorcy, akurat ta sfera twórczości Gilla jest chyba drugorzędna. Najważniejsza jest muzyka. A ta na płycie „Blues For Lazarus” jest mocno eklektyczna. A przy tym dosyć nierówna. Wprawdzie są chwile, które mogą się podobać (na przykład wykonany solo na fortepianie refleksyjny utwór „Memory Of A Dream”, najbliższy prog rockowym korzeniom „Merlin’s Journey” czy miłosny duet Rick Ellis – Sylvia Herold w smooth jazzowej piosence „Stay The Night”), ale jako całość album raczej nie przekonuje. Kompozycje Gilla rozciągają się po zbyt szerokim spektrum stylistycznym, żeby w pełni zachwycić jakąś konkretną grupę słuchaczy. Chyba niepotrzebnie autor chciał pomieścić na tym krążku wszystkie swoje, skądinąd niezłe – szczególnie, gdy rozpatruje się je pojedynczo – pomysły muzyczne. I wyszła z tego płyta o wszystkim, czyli o… niczym.

W każdym razie, jeżeli już miałbym tę płytę komuś polecić, to raczej zachęcałbym do niej miłośników twórczości Bena Fostera i Lionela Richie, niż fanów grup Pink Floyd, IQ czy Porcupine Tree.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!