Różne bywają okazje wertowania w domowych dyskografiach i przypominania klasycznych perełek rocka. Tym razem to nieubłagany los stworzył wyjątkowo przygnębiającą sposobność, by w poszukiwaniu legendarnych albumów wzrok skierować ku pewnym konkretnym pozycjom na płytowych półkach - 16 maja 2010 roku bowiem śmierć zabrała jednego z najwybitniejszych wokalistów w historii, Ronnie’go Jamesa Dio. Spośród całego naręcza znakomitych albumów, jakie w trakcie swojej kariery tworzył i współtworzył ten amerykański „Głos ze Stali”, wybrałem dzieło, które ujrzało światło dzienne niemal dokładnie trzydzieści cztery lata przed śmiercią Muzyka…
Wydany 17 maja 1976 roku album „Rising” powszechnie uznawany jest za najlepszą spośród muzycznych propozycji Rainbow Ritchie’go Blackmore’a. Do pracy nad tą płytą gitarzysta postanowił przystąpić z nowymi muzykami, spośród ex-członków blues-rockowego Elf pozostawiając przy sobie jedynie Ronnie’go Jamesa Dio. Z nowym składem były muzyk Deep Purple pozwolił sobie na stworzenie bardziej okazałego materiału, niż w przypadku debiutanckiego krążka. Co prawda, na albumie znalazły się krótkie formy wpisujące się w styl, jaki dominował na pierwszej płycie Rainbow – skoczne „Starstruck" i "Do You Close Your Eyes” oraz przywołujący ducha „Burn” i „Stormbringer” „Run With the Wolf”, jednak o wielkiej klasie tego albumu świadczą przede wszystkim trzy utwory, których komponowaniu Blackmore poświęcił, zdaje się, najwięcej uwagi. Tym samym powstały tematy bardziej rozwinięte, wykraczające poza zwrotkowo-refrenowy schemat ściśle rockowych piosenek, jakie niemal szczelnie wypełniły pierwszy album.
Już otwarcie „Rising” potwierdza fakt podążenia przez zespół w kierunku bardziej wyszukanych form – energiczny „Tarot Woman” poprzedzony został syntezatorową introdukcją Tony’ego Careya, który powraca z partią solową również pod koniec utworu – w pewnym stopniu zwracając muzykę Rainbow ku „purpurowym” korzeniom lidera. Prawdziwe serce „Rising” bije jednak w dwóch utworach wypełniających całą stronę B tej niedługiej, trwającej zaledwie trzydzieści trzy minuty, płyty. Pierwszy z nich, „Stargazer” jest być może najwspanialszym spośród wszystkich utworów zespołu. To ośmiominutowa, mocarna kompozycja, której wszystkie elementy współtworzą niezwykle podniosły charakter hardrockowego hymnu – marszowy riff i fenomenalne dwuminutowe solo Blackmore’a, ceremonialne partie orkiestrowe w wykonaniu monachijskich filharmoników, atomowe bębnienie niekiedy przesterowanej perkusji Cozy’ego Powella - również zresztą dziś wielkiego nieobecnego… W tej iście królewskiej muzycznej scenerii tworzonej przez instrumentalistów najważniejszą postacią jest jednak Ronnie James Dio, wyśpiewujący w sposób absolutnie fenomenalny jedną z najbardziej natchnionych partii w swojej karierze, której słowa tak inaczej dzisiaj brzmią – „Widzę, jak jaśnieje tęcza, tam na horyzoncie. A ja wracam, gdzie mój dom”… Ritchie Blackmore i spółka po tym potężnym hardrockowym utworze jednak nie odpuścili – pozostałe osiem minut albumu pozostawiono na spektakularny finał – istną galopadę, napędzaną biciem podwójnej centrali Powella, w której popisy klawiszowe prześcigają się z bezkompromisową paradą blackmore’owskej gitary. Również i tu pojawiają się napisane przez Dio słowa, które uzmysławiają po raz kolejny, że każde następne obcowanie z „Rising” będzie już zupełnie inne niż dawniej… „Coś woła mnie z powrotem, niczym światło w ciemnościach. Jestem gotów, by iść – wracam, gdzie mój dom”…
Żałobnymi odcieniami przykryła się Tęcza, cały rockowy świat pogrążył się w żalu. Ronnie James Dio - obdarzona silnym, szlachetnym głosem ikona heavy-metalu i rocka w ogóle, nie zaśpiewa już dla niezliczonych rzesz swoich fanów. Ale pozostaje duma, że bezmiernie możemy podziwiać trwalsze niż ze spiżu pomniki, które Artysta ten sobie postawił, wśród nich zaś znakomity „Rising”.