Pod nazwą Ice kryje się nowy projekt muzyków związanych jeszcze niedawno z holenderską neoprogresywną grupą Maryson. Po rozwiązaniu swej poprzedniej, nie cieszącej się zbyt dużą popularnością formacji, powołali do życia projekt, którego nazwa jest tyleż lapidarną, co dość precyzyjną kwintesencją historii opowiadanej na płycie pt. „The Saga”. Grupka ludzi na odległej planecie zmaga się ze skutkami zlodowacenia. Okazuje się, że wszechobecny lód i chłód to nie zwykła katastrofa przyrodnicza, a zbrojne narzędzie, które w stosunku do ich planety użyła obca cywilizacja. Grupę ocalałych tworzy grono osób wywodzących się z różnych ras i narodów. Jednoczą się w obliczu zagrożenia i po pewnym czasie odkrywają, ze w przeszłości ich przodkowie doświadczyli podobnej lodowej inwazji. Ruszają więc w wyprawę, której celem jest odnalezienie mitycznego źródła ciepła, będącego jedynym panaceum na przedziwną inwazję obcych. Tej bajkowej, czy raczej osadzonej w stylu science fiction historii towarzyszy muzyka podzielona na 10 muzycznych części, które mogłyby śmiało istnieć samodzielnie. Stylistykę formacji Ice najprecyzyjniej można by zdefiniować jako typowy przykład holenderskiego rocka neoprogresywnego. I to ze szczególnym naciskiem na słowo „holenderski”. Tą niemalże narodową szkołę neo progu utożsamić trzeba z takimi grupami, jak Timelock, Egdon Heath, Wheel Of Steel, czy ostatnio Like Wendy i Knight Area. Typowa syntezatorowa ściana dźwięków, dużo nowoczesnej elektroniki, gładkie linie melodyczne, sterylnie czysta produkcja i sprawne techniczne operowanie dźwiękami przez wszystkich instrumentalistów. Raczej rzemiosło, niż wirtuozeria. Wiem, że tego rodzaje produkcje mają swoich zwolenników, ale jeśli chodzi o mnie, to wszystkie te cechy składają się na całość, za którą osobiście nie przepadam. I muszę przyznać, że takie właśnie pełne niedosytu uczucia kierują mną po wysłuchaniu albumu „The Saga”. Odbieram tę muzykę jako zbyt sterylną, łatwo przewidywalną i zasklepioną w swoich bardzo sztywnych ramach.
Długo zastanawiałem się co też może wyróżniać ją na tle innych albumów utrzymanych w podobnym stylu? Chyba nic, poza samym literackim konceptem. Ale gdybyśmy nawet uznali go za w miarę oryginalny i unikatowy (oj, choć trzeba byłoby mocno naciągnąć te pojęcia), to z całą stanowczością muszę stwierdzić, że muzyka grupy Ice ani trochę nie oddaje dramaturgii ciągu wydarzeń. Mogłaby ona śmiało istnieć w całkowitym oderwaniu od tekstów i – co szczególnie istotne z punktu widzenia nieangielskojęzycznego słuchacza – mogłaby opowiadać zupełnie inną historię, na przykład wpływ gospodarki Sudanu na wielkość kraterów na Księżycu. Muzyczne propozycje formacji Ice, aczkolwiek gładkie i dość melodyjne, są jakieś mdłe, bez wyrazu, bez pieprzu i soli... Nie przykuwają uwagi czymś nad wyraz interesującym, stanowią za to sobą coś na kształt bardzo zgrabnej, łatwej do bezbolesnego przełknięcia muzycznej papki. Brak mi w tej muzyce elementu zaskoczenia, nagłego zwrotu, czy jakichkolwiek nieprzewidywalnych szaleńczych elementów. Ale tego tu nie ma. Wszystko tu jakieś ładne, zgrabne, cukierkowe. Wchodzi jednym uchem, tylko po to by zaraz wyjść drugim. Stosując modną ostatnio strategię benchmarków muszę jednoznacznie powiedzieć, że daleko temu albumowi do np. wznowionej niedawno na płycie CD słynnej „Wojny Światów” Jeffa Wayne’a. To jakby zupełnie inna liga i to nie tylko dlatego, że o klasie tamtego dzieła decydowała gwiazdorska obsada, ale niestety bezbarwna ilustracja nawet najbardziej ciekawego konceptu pozbawia go też innych atutów. I ten syndrom zadziałał w przypadku grupy Ice. Nie jest to płyta kompletnie zła i nieudana. Gdyby była taka, to pewnie warto byłoby choć spróbować wziąć ją w obronę. Ona jest po prostu letnia, mdła i nijaka. I chyba to jest jej największą wadą.