Teraz po 3 latach przerwy OSI powraca albumem zatytułowanym „Free”. Trochę innym niż pierwsza płyta i trochę bardziej zaskakującym. Nie gra już na nim Wilson, jest za to basista Joey Vera (na co dzień Fates Warning). I trzeba przyznać, ze o ile Vera nie za bardzo odcisnął swoje piętno na muzyce z płyty „Free” (gra zaledwie w 6 utworach), to zdecydowanie wyczuwalny jest tu brak Wilsona. I to zarówno Wilsona – wokalisty, jak i Wilsona – instrumentalisty. Myślę, że właśnie dlatego „Free” jest płytą o zdecydowanie innym odcieniu klimatycznym, niż pierwszy album OSI. Choć właśnie ten „nowy” klimat i specyficzna atmosfera całości są na „Free” postawione w centralnym miejscu. To klimat i atmosfera grają na tej płycie. To nastrój tej muzyki niczym narkotyk wdziera się w mózg i wyzwala w słuchaczu pokłady uczuć. Uczucia... No właśnie, jakie uczucia? Wydaje się, że „Free” to jedna z płyt z gatunku „love it or hate it”. Albo się ją pokocha, albo znienawidzi. Trzeba przyznać, że sympatycy klasycznego prog rocka tak naprawdę znajdą na niej niewiele (poza hipnotycznym nastrojem, który naprawdę wciąga) dla siebie. Miłośnicy talentu Mike’a Portnoya też zdziwią się zapewne, ze tak mało go na tym albumie. Lwia część partii perkusyjnych jest zaprogramowana i dziwię się, że charyzmatyczny Mike pozwolił zepchnąć się w tak daleki cień. Słuchacze poszukujący wirtuozerskich gitarowych, czy syntezatorowych szaleństw także nie znajdą na „Free” takowych. Powtórzę raz jeszcze; tu liczy się klimat, klimat, klimat... Dodajmy, że to klimat zazwyczaj spokojny, nieomal lunatyczny, dość często ocierający się o ambient. Potęguje go z lekka zachrypnięty, jakby leniwy i nieśpieszny wokal Moore’a. Śpiewa on jakby od niechcenia, jakby jego głos był tylko malutkim elementem skrupulatnie zaprogramowanej maszyny. Zresztą jego sposób ekspresji zdecydowanie bardziej przybliża muzykę z albumu „Free” do mocno zelektronizowanych produkcji spod znaku jego macierzystej formacji Chroma Key, niźli czyni z niego naturalnego następcę debiutanckiego krążka OSI.
Nie chciałbym jednak pisząc te słowa zostawić wrażenia, że w ogóle nie warto sobie tą płytą zawracać głowy. Być może nie wzbudza ona wielkich emocji, ale też nie drażni, nawet jeśli traktuje się ją jako zwykłą muzyczną tapetę tętniąca gdzieś w tle. Ale też szczerze muszę przyznać, ze przy odpowiednim nastawieniu i podejściu do niej bez jakichkolwiek uprzedzeń, niektóre utwory, jak „Go”, „Kicking”, „Home Was Good”, czy „Better” potrafią na długo zapaść w pamięć i grać, grać, grać... Nawet, jeżeli kompakt jest już dawno wyłączony.