Windmill, The - To Be Continued...

Artur Chachlowski

ImageBlisko 10 lat zajęła norweskiej grupie The Windmill praca nad pierwszym krążkiem, który ukazał się na rynku dosłownie kilka tygodni temu. Członkowie zespołu pochodzą z różnych, oddalonych od siebie, miejscowości, w trakcie całej dekady jedni muzycy przychodzili, inni odchodzili, zmieniały się miejsca wspólnych prób, które raz odbywały się mniej, a raz bardziej regularnie, nie wypaliło kilka kolejnych szans na podpisanie kontraktów płytowych. Wszystko to wpłynęło na opóźnienie debiutu tego zespołu.

Koniec końców, w dziesiątym roku swojego istnienia norweskiemu kwintetowi udało się wreszcie zarejestrować w studiu pieczołowicie przygotowany przez lata materiał i… wysłać go do ostatecznego masteringu do dalekiego Nowego Jorku. Ten krok miał także wpływ na kolejne opóźnienie premiery albumu. Wychodząc z założenia, że o powodzeniu ważnych przedsięwzięć decyduje wzięcie sprawy w swoje ręce, The Windmill nie czekał na pomyślny koniec negocjacji kontraktowych i zdecydował się wydać ten krążek własnym sumptem. I co? Efekt jest piorunujący. Jeśli pojawienie się tej płyty nie odbije się szerokim echem w świecie progresywnego rocka, to nie będzie sprawiedliwości na tym świecie. Trochę obawiam się, że brak odpowiedniej dystrybucji oraz wystarczających działań marketingowych, co zwykle jest zmorą wydawnictw niezależnych, może wpłynąć negatywnie na liczbę sprzedanych egzemplarzy. Ale pożyjemy – zobaczymy.

Bo patrząc na to z drugiej strony, dobra muzyka zawsze obroni się sama. Dlatego jestem spokojny o powodzenie albumu, który nosi wdzięczny i wiele mówiący tytuł „To Be Continued…”.

Obietnica ciągu dalszego jest. Zanim jednak światło dzienne ujrzy kolejna płyta grupy The Windmill (miejmy nadzieję, że nie będzie to za kolejnych 10 lat), przyjrzyjmy się temu debiutanckiemu krążkowi. Jest on dla mnie prawdziwą muzyczną sensacją tego roku. Prawdziwym objawieniem i poważnym, a nawet pewnym, jeśli nic równie ciekawego nie wydarzy się w drugiej połowie roku, kandydatem do miana „największego odkrycia” czy „najlepszego debiutu” AD 2010. To naprawdę świetne, ze wszech miar udane wydawnictwo. Utrzymane jest ono w typowej dla skandynawskiego prog rocka stylistyce. Jeżeli ktoś jest w stanie wyobrazić sobie syntezę klimatów znanych z płyt grup Overhead, Galleon, Moon Safari, częściowo także Anekdoten i White Willow, jednym słowem, wrzuci najlepsze wzorce skandynawskiej szkoły progresywnego rocka do jednego tygla i wirtualnie stworzy sobie wyimaginowaną mieszankę ich stylów, to pewnie będzie w stanie wyobrazić sobie to, co można usłyszeć na tej płycie.

The Windmill gra bardzo dojrzałą i przemyślaną w każdym calu muzykę, w której słychać krystalicznie czyste brzmienie wszystkich instrumentów, w której dźwiękowa przestrzeń bierze górę nad skompresowanymi ścianami dźwięków, a gra poszczególnych instrumentów staje się prawdziwą ucztą dla uszu. Dodajmy do tego oryginalnie brzmiące głosy wokalistów (w The Windmill śpiewa dwóch ludzi: Jean Robert Viita (który gra także na instrumentach klawiszowych) oraz Morten Clason (saksofony i flety, a także gitara)), niezwykłej urody melodie oraz fantastyczny, a zarazem różnorodny, klimat poszczególnych kompozycji. A jest ich na płycie „To Be Continued…” zaledwie sześć.

„Cinnamon” to pięciominutowy instrumentalny wstęp utrzymany w dynamicznym stylu przywodzącym na myśl po trosze genesisowski „Dance On A Volcano”, po trosze karmazynowy „Red”, a także jazzowe szaleństwa znane chociażby ze starych płyt grup Focus, Camel oraz Billa Bruforda. Podkreślmy też kapitalną grę perkusji oraz soczyste, smakowite partie gitar. „The Colour Of Seasons” to utwór mający w sobie najwięcej cech klasycznej piosenki (układ: zwrotka-zwrotka-refren-zwrotka-refren), ale ani trochę niezbaczającej w stronę oczywistości i banału. Miły dla ucha klimat oraz ładna melodia dają prawdziwe ukojenie po szaleństwach poprzedniego utworu. To ukojenie podkreślone jest smakowitą partią saksofonu w finale tego utworu. Dodajmy, saksofonu brzmiącego jak na płytach Pink Floyd. Przygotowuje ono grunt pod kolejną kompozycję na płycie, „A Day In A Hero’s Life”. To wielowątkowa, składająca się z 11 części suita, która trwa dokładnie 21 minut i 43 sekundy. I pod każdym względem stanowi ona najmocniejszy, najważniejszy i najwspanialszy punkt programu tego wydawnictwa. Pomimo swoich rozmiarów oraz wielu segmentów, z których jest złożona, nie odnosi się wrażenia braku płynności czy pozszywania jej na siłę. Tu wszystko odbywa się płynnie, naturalnie, bezszelestnie, a zmiany tempa i nastrojów dawkowane są wręcz z matematyczną precyzją. Ciepły głos śpiewającego Jeana Roberta Viity przypomina trochę Erica Woolfsona, a w konsekwencji nagranie to posiada klimat zbliżony do wczesnych dokonań The Alan Parsons Project. Ale nie tylko. Słuchać tu też echa muzyki Jethro Tull, Camel, Areny i Pendragonu.

Kolejny utwór na płycie to nastrojowy temat „The Eagle” dedykowany nieżyjącemu przyjacielowi grupy. Ten instrumentalny utwór jest swoistym przerywnikiem po epickim przepychu poprzedzającej go suity. Tu liczy się nastrój. Nastrój i melodia. Słodka, spokojna, uduchowiona melodia grana przez duet gitar oraz flet. Klimat nieomal jak z The Shadows złamany lekko jazzującą wstawką umieszczoną pośrodku tego utworu.

Z kolei „Don’t Be Afraid” to następna, tym razem „zaledwie” dziesięciominutowa próba zmierzenia się z epickim patosem. Warte podkreślenia są tu fantastyczne partie na saksofonu, które swoim klimatem przypominają mi produkcje grupy Supertramp z okolic płyty „Crime Of The Century”, a także fantastyczna, lekko funkująca gra basisty Arnfinna Isaksena. Dużo dobrego dzieje się w tym utworze, który znowu aż po brzegi wypełniony jest świetnymi melodiami (genialne refreny!) oraz jethrotullowskimi wstawkami granymi na flecie. A właściwie „pojedynkami” fletu i gitary. Nagranie to, w którym znowu, tyle że ze zdwojoną siłą, powracają klimaty znane z płyt The Alan Parsons Project, Camel czy… Quidam, jest niewątpliwie jednym z  najlepszych fragmentów tej ciekawej płyty.

Album kończy się niespełna trzyminutową kompozycją tytułową. To instrumentalne wyciszenie, delikatne zwieńczenie całej płyty, podkład pod napisy końcowe, które widzimy oczyma wyobraźni: Jean Robert Viita – instrumenty klawiszowe i śpiew, Arnfinn Iskasen – gitara basowa, Morten Clason – saksofony, flety i śpiew, Sven Hjalmar Borgen - perkusja i Bent Jensen – gitary. Produkcja: The Windmill. Ciąg dalszy na pewno nastąpi. To be continued…

PS. Proces wydawania płyty trwał tak długo, że w zespole nie ma już Svena Hjalmara Borgena (dr) i Benta Jensena (g). W ich miejsce w aktualnie The Windwill działają odpowiednio: Sam Arne Nøland i Erik Borgen. To oni zajmą się teraz kontynuacją tak wspaniale zapoczątkowanego na tej płycie dzieła i to oni będą odpowiedzialni za tytułowy „ciąg dalszy”. Prawdę powiedziawszy, już nie mogę się doczekać.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok