Grupa Syzygy zafundowała nam prawdziwego prog rockowego mamuta. Najnowszy album tej amerykańskiej formacji trwa ponad 77 minut i składa się z dwóch zasadniczych części. Pierwsza - to 5 niepowiązanych ze sobą utworów; jedne z nich to typowe, ponad 10-ciominutowe długasy („Darkfield”, „Dreams”, „Dialectic”), inne to krótsze nagrania (instrumentalny „Vanitas” oraz „Echoes Remain”). Część druga albumu to 28-minutowa suita „The Sea” składająca się z 8 połączonych ze sobą tematów.
To jakby dwa albumy na jednym dysku, choć – powiedzmy to szczerze – stylistycznie nie odbiegają one od siebie ani na jotę. No właśnie, co do stylu, to Syzygy gra mocno zorientowaną na lata 70. muzykę, w której pobrzmiewają echa i Yes, i ELP, i Gentle Giant, i Happy The Man. Można też dosłuchać się tu pewnych wpływów współczesnych wykonawców, jak Transatlantic, Spock’s Beard, The Flower Kings i Cairo.
Zastanawiające jest, że ten tak dobrze grający, działający już od, było nie było, blisko dekady zespół (jeszcze wcześniej, w odrobinę innej konfiguracji personalnej, funkcjonował jako Witsend i pod tą nazwą zadebiutował w 1993r. albumem „Cosmos And Chaos”) i posiadający w dorobku dwie bardzo solidnie prezentujące się płyty („The Allegory Of Light" z 2003r. i omawiany dzisiaj „Realms Of Eternity”, którego amerykańska premiera miała miejsce w czerwcu ubiegłego roku) wciąż pozostaje nieznany na rynku progresywnego rocka.
Ten fakt można wytłumaczyć chyba tylko brakiem odpowiedniej promocji oraz funkcjonowaniem poza machiną renomowanych wytwórni płytowych. Syzygy działa z dala od medialnego szumu jako zespół niezależny, wydając swe kolejne płyty własnym sumptem i dystrybuując je wyłącznie za pośrednictwem własnej strony internetowej. Z pewnością zawęża to grono potencjalnych odbiorców, ale też czyni to muzykę tego zespołu czymś wyjątkowym, czymś prawie nieosiągalnym, nieomalże muzycznym rarytasem. Warto rozglądnąć się za tym albumem, gdyż, moim zdaniem, może on wkrótce stać się łakomym kąskiem dla audiofilów, którzy już dzisiaj określają grupę Syzygy mianem „najlepszego prog rockowego zespołu, którego nikt nigdy nie słyszał”.
Przybliżmy zatem profile członków tej ciekawej, choć ciągle jeszcze mało znanej formacji. Trzon grupy Syzygy tworzy trzech muzyków: Carl Baldassarre (gitara oraz wokal w utworze „Echoes Remain”), Sam Giunta (instrumenty klawiszowe) oraz Paul Mihacevich (perkusja). Na płycie „Realms Of Eternity” dołączyli do nich basista Al Rolik oraz – uwaga, uwaga, to spora wartość dodana - wokalista Mark Boals, który jednak posiada, zgodnie z tym, co napisane w książeczce, zaledwie status „special guest vocalist”.
Panowie wiedzą jak grać. Ich nowy album naprawdę robi wrażenie. Praktycznie nie ma na nim muzycznych mielizn, ani rażąco słabych fragmentów. Płyta jest równa, być może bez jakichś szczególnych muzycznych wzlotów, ale też i bez upadków, bez dłużyzn i bez miałkich momentów.
Przyjrzyjmy się poszczególnym utworom: „Darkfield” to bardzo dobry opener, pełen ciekawych orkiestracji i zachwycających partii instrumentalno-wokalnych (czy wiecie, że Mark Boals współpracował niegdyś z Yngwee Malmsteenem, Uli John Rothem i grupą Royal Hunt?). „Vanitas” to zwracający na siebie uwagę porywający instrumental. „Dreams” to kolejny epik z mocno zakręconą częścią instrumentalną i świetnymi harmoniami wokalnymi, szczególnie w refrenie. „Echoes Remains” to pewne wyciszenie, powiew liryki, pojawiają się dźwięki akustycznych gitar i smyczków oraz pełen luzu wokal Carla Baldassarre’a. Najdłuższa w tej części płyty kompozycja „Dialectic” to prawdziwy gwóźdź programu tego albumu. Aż trudno opisać słowami ile się tu dzieje, ile tu różnych nakładających się na siebie przeszywających tematów, ile pięknych melodii… Ileż wspaniałych muzycznych doznań przy słuchaniu tego prawie 17-minutowego kawałka…
No i na koniec mamy wspomnianą już 28-minutową suitę „The Sea”, składającą się z 8 wyindeksowanych i opatrzonych osobnymi podtytułami części. Jak to mówią, koniec wieńczy dzieło. I faktycznie, to prawdziwa kropka nad „i”, to swoisty podpis i pieczęć zespołu z napisem „Wysoka Jakość Towaru”. Świetnie prezentuje się zarówno jako samodzielne dzieło, jak i druga część tego monumentalnego muzycznego mamuta, któremu na imię „Realms Of Eternity”
Być może opasłe rozmiary tej płyty, długość poszczególnych kompozycji oraz programowa wielowątkowość muzyki grupy Syzygy sprawią, że mniej wprawny słuchacz zniechęci się już przy pierwszym przesłuchaniu. Ale jestem pewien, że tych słuchaczy, którzy po nastawieniu płyty „Realms Of Eternity” już po kilku minutach poczują, że mają do czynienia z albumem niezwykłym, będzie zdecydowanie więcej.